Relacje dziecka z rodzicami 291 Obok postaw rodzicielskich, dla relacji rodziców z dziećmi istotne zna-czenie mają style wychowania realizowane przez rodziców. Najczęściej są to właśnie style, a nie jeden wybrany styl. Jak pokazują obserwacje i badania, w procesie wychowania rodzice najczęściej łączą realizację kilku z nich. Naj-
fot. Chris Niedenthal 13 grudnia 1981. Niby nie aż tak dawno, ale jednak 35 lat temu. Czas na tyle odległy, że wielu Polaków wyparło z pamięci wspomnienia tamtego dnia, pamięta jedynie chwile, przebłyski. Mnie nie było wtedy na świecie, nie mam zatem możliwości odnieść się do wydarzeń grudnia 1981. Mogę przywołać opowieści ludzi, które zapamiętały pierwsze miesiące wprowadzenia stanu wojennego. Jak wspominają go ci, którzy wtedy żyli, pracowali, studiowali, kochali i starali się zapewnić rodzinom normalne życie? Jerzy, 61 lat - Niewiele pamiętam z tych przeżyć, tyle tylko, że to był czas przedświąteczny, bogaty w różne spotkania towarzyskie – mówi mi wujek, który pracował wówczas w warszawskim zakładzie na Woli. - 12 grudnia byliśmy u znajomych, przyjechała ciocia z Krynicy, znajomi z Włocławka, był alkohol i śmiechy. Dzieci bawiły się w osobnym pokoju. Mój ojciec usilnie próbował dodzwonić się do swojego brata, jednak, jak wtedy powiedziała moja Irena, „coś dzieje się z tymi telefonami”. Nikt nie zastanowił się nawet przez sekundę, w czym tkwi problem – w czasach PRL nikogo nie dziwiły problemy telefoniczne. Norma – wyznaje wujek Jurek. – W ciasnym mieszkaniu było gorąco i duszno, w salonie unosił się dym. Wiesz, wtedy albo grzało się na maksa, albo wcale, nie było regulowania temperatury. Otworzyliśmy zatem okna, śpiewaliśmy na głos. Do domu dojechaliśmy około w nocy, w dobrych humorach, jakoś nie zwracałem uwagi na dziwny ruch w mieście, jakaś dziwna atmosfera panowała. Obudziliśmy się rano, włączyliśmy telewizor, a tam – generał Jaruzelski wygłaszał swoje orędzie. Obwieścił stan wojenny, chciałem dzwonić do ojca, ale telefony nie działały, więc ruszyłem do Anina samochodem. Jadąc mostem zauważyłem betonowe zapory przeciwczołgowe, zawróciłem, bo pewnie nie miałbym jak dostać się z powrotem na Wolę. Pierwszy raz nie pojmowałem, co się dzieje i bałem się – słyszę. - A wujku, a takie najmocniej wspomnienie? – dopytuję. – Chyba to jak jechałem fiatem i mijałem plakaty filmu... "Czas Apokalipsy", który wtedy grali w kinie Moskwa. Nie wiem, dlaczego akurat to zapadło mi tak w pamięć. Stan wojenny zaczął się w niedzielę. W ciągu pierwszego tygodnia od jego wprowadzenia w więzieniach i ośrodkach internowania znalazło się ok. 5 tys. osób. Ogółem, w okresie trwania stanu wojennego, zostało internowanych ok. 10 tys. osób, w tym ok. 300 kobiet, w 49 ośrodkach internowania na terenie całego kraju. W dniu 13 grudnia 1981 roku nikt nie wiedział, co się tak naprawdę stało. To było jak obudzenie się w innym, niebezpiecznym świecie. fot. Chris Niedenthal. Sklep mięsny na warszawskiej Pradze, 1981 Joanna, 52 lata W 1981 dziś 52-letnia Joanna była w klasie maturalnej. 13 grudnia pamięta jako mroźny, śnieżny dzień. Również zapadł jej w pamięć widok "mundurowego", który prowadził o dziennik telewizyjny oraz wystąpienie gen. Jaruzelskiego. I strach, co to będzie i obawę, co w zasadzie oznacza "stan wojenny". - Pamiętam, że był to zimny, grudniowy dzień. Zasypało nas śniegiem - jako nastolatka mieszkałam z rodzicami ok. 45 km od Warszawy, pod Sochaczewem (dawne woj. skierniewickie - przyp. red.) - ale jakbyśmy nawet chcieli gdzieś wyruszyć, to bez przepustki nie było szans - mówi mi Joanna. - Poza tym tatę zabrali do jednostki na cały dzień, podobno na szkolenie czy dyżury, nie powiedział nam, tylko czekałyśmy z mamą i siostrą na jego powrót, pełne niepokoju. Nie mogłyśmy nawet zadzwonić - telefony nie działały, poza tym pamiętam, jak mówiono o podsłuchu. - Jak w takim razie chodziła pani do szkoły? - dopytuję. - Mieliśmy odpowiednie przepustki. Ferie świąteczne były dłuższe, niż zazwyczaj. Najgorzej wspominam to, że nie mogliśmy mieć studniówki - każda zabawa musiała się kończyć przed godziną by wrócić do domów przed godziną milicyjną. Dyrekcja zadecydowała, że lepiej wcale nie organizować imprezy - dodaje. Od kwietnia 2017 rząd planuje zmiany Ewa, 86 lat - Pamiętam, jak mój mąż, Henryk, kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego wyszedł do sklepu i na pocztę, po emeryturę - mówi mi 86-letnia Ewa, mieszkanka warszawskiej Woli. - Nie wracał przez kilka godzin, zaczęłam się martwić. Sięgnęłam po słuchawkę - telefon nie działał, więc wsiedliśmy z synem do samochodu i jeździliśmy po szpitalach, nie wiedzieliśmy co robić, a patrole kierowały nas na objazdy. Zatrzymywali nas kilka razy... W końcu jeden z milicjantów polecił pojechać na Banacha. Tam na sali leżał mój Henryk, dostał zawału. Jak potem powiedział, zobaczył czołgi, mundury i dalej już tylko ciemność - wyznaje pani Ewa. Anna, 59 lat - W czasie stanu wojennego byłam na 6. roku studiów, a mąż już pracował - mówi Anna, lekarz internista. - Przyjechał na weekend z Makowa Mazowieckiego do Warszawy, spaliśmy u moich rodziców na Brechta (Praga Północ). Obudziliśmy się następnego dnia rano - nic nie było w telewizji, dopiero po godzinie lub dwóch - wystąpienie Jaruzelskiego. Ja wróciłam wtedy do domu z mężem, ale na drugi dzień pojechałam do Warszawy, żeby zabrać rzeczy z akademika, bo chodziły słuchy, że tam będzie mieszkać wojsko. Wróciłam do Makowa i przez 2 lub 3 tygodnie pracowałam w szpitalu, bo ogłosili przerwę w zajęciach - opowiada pani Anna. Chris Niedenthal, z albumu "Polska stanu wojennego" Wraz z pojawieniem się czołgów i transporterów na ulicach, wprowadzono znaczne ograniczenia swobody przemieszczania się obywateli. Na początku stanu wojennego obowiązywała godzina milicyjna, która trwała od godziny 19:00 do 06:00, a w późniejszym okresie od godziny 22:00 do 06:00. Nie można było poruszać się po ulicach bez specjalnej przepustki. Bogusław, lat 54 lata - Nie było łatwo dojeżdżać do Warszawy, ja wtedy chodziłem do technikum na Grochowie, a dojeżdżałem z okolic Nadarzyna - mówi mi pan Bogusław, właściciel sklepu spożywczego. - Pamiętam tamtą zimę, bo brodziło się w zaspach, by dojść do autobusu. A na przystanku tłumy, autobusy nie zabierały pasażerów. A zimno! Ja wtedy musiałem dotrzeć na czas, bo miałem ważną klasówkę, bez tego mogłem już się nie pokazywać. Biegiem wróciłem do domu i pożyczyłem od ojca fiata. Pierwszy i jedyny raz pozwolił mi pojechać do szkoły samochodem, więc nie zastanawiając się, zabrałem trzy najładniejsze dziewczyny z przystanku. Zatrzymał nas patrol. Nigdy nie zapomnę ich słów: "Patrz Janek, my tu stoimy i marzniemy, a taki to pożyje!" - wspomina pan Bogusław. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego pojawiło się hasło: "Zima wasza, wiosna nasza". I właśnie na wiosnę rozpoczęły się wielotysięczne manifestacje, które kończyły się pacyfikacją przez ZOMO. Zabroniono zgromadzeń i imprez masowych. Inne uroczystości, takie jak wesela, chrzciny czy nawet prywatki, wymagały zgody organów administracyjnych. Pogłębiły się charakterystyczne dla ustroju problemy z zaopatrzeniem ludności w podstawowe artykuły żywnościowe i gospodarcze. Były kartki na kartki, w dowodzie osobistym stemplowano nawet fakt zakupu muszli klozetowej. Samochody osobowe można było zatankować tylko 3 razy w miesiącu ( litrów paliwa). Szerzyły się patologie społeczne, wzrosła liczba kradzieży. Dla wielu osób stan wojenny to był powód do emigracji. Szacuje się, że w latach 1981-89 kraj opuściło nawet milion osób. Rząd zaczął gmerać w standardach opieki okołoporodowej. Co czeka ciężarne od 2018 roku?
Drugi wywiad przeprowadzony z rodzicami Oliwi Hyli - Łukaszem oraz Agnieszką. Oliwia chora jest na SMA1The second interview with Oliwia Hyla's parents - Łuka
Zaruwa11 zajęciem było czytanie książek,praca by pomóc rodzinie. było towarów w sklepach,były kilometrowe kolejki. była najlepszym schronieniem ponieważ było w niej ciepło,czysto i nikt nie musiał się martwić o pracę. książek,spacery i zawsze zakupy jak było coś na pułkach i telewizja. się w sukienkach spódnicach a w zimę w płaszczu a mężczyźni woleli garnitury,i koszule. segmentów ławy,wykładziny,płytki pcw meblo ścianki i telewizory czarnobiałe
: scenariusz spotkania z rodzicami // Wychowawca. - 2010, nr 1, s. 21 Postawy rodziców w kontaktach z dzieckiem - przykład zajęć z rodzicami. SŁOWIKOWSKA Teresa : Spotkania z rodzicami // Wszystko dla Szkoły. - 2007, nr 12, s. 11-14 ŚLIWIŃSKA Anna : Zabawy integracyjne dla dzieci 6-, 7-letnich oraz ich rodziców // Nauczanie
Zadanie Kocica & loveNapisz wywiad o PRL Wywiad o PRL z babcią z rodzicami np ;P Jak chcecie mają być pytania i odp proszę o szybko odpowiedź! PLINE!!!!!!!!!! PROSZE!!!! erelo ..-Witaj... . Chcę przeprowadzić z Tobą wywiad na temat czasów PRL-u. Pamiętasz ten czas?...- Oczywiście! A co do pytania to jasne,że je pamiętam. Czegoś takiego nie da się zapomnieć....- Co szczególnie wspominasz?...-Wiesz nie były to łatwe czasy, ale z czasem można je pozytywnie ulicach było szaro, sklepowe półki świeciły pustkami. Kolejki były niewyobrażalnie domiar złego żywność i inne produkty były na kartki....- Były jakieś plusy życia w PRL-u?...- Pełne półki sklepowe to nie wszystko. Powtarzaliśmy dość często takie zdane jak: ,, Niech będzie drogo w sklepie, ale niech będzie''. Teraz jest inaczej. Wszystkiego pod chodzi o plusy życia w PRL-u to to, że ludzie żyli spokojniej, każdy miał pracę....- Co prawda to prawda. Podczas komunizmu można było wyjechać za granicę?...- Nie. Nasze paszporty były w urzędach. Za to każdemu pracownikowi należały się takie krótkie wczasy....-Jakich urządzeń używano?...- Nie było takiego sprzętu jak dziś. My w domu mieliśmy czarno-biały telewizor, pralkę ,,Franię'' i mini radio. Nie było komputerów. Dzieci musiały zadowolić się wieczorynką....- Dziękuję za wywiad....- Ja również dziękuję za wywiad. o 11:23
Zobacz 2 odpowiedzi na zadanie: Przeprowadź wywiad z rodzicami , dziadkami lub innymi dorosłymi, który pamiętają czasy Polski Ludowej. Zapytaj jedną z tych rzeczy : Jakie były warunki pracy , życie codzienne - jedzenie wygląd i wyposażenie mieszkań , życie szkolne (czym ró Migracja – adaptacja Teresie trudno określić, kiedy poczuła się w Macedonii jak u siebie. Czy to w ogóle nastąpiło? Cały czas tęskni za Polską i cały czas marzy i planuje powrót. Choć w jednej z kawiarnianych rozmów przyznała, że dzisiejszej Polski nie poznaje, gubi się w jej pośpiechu. Bardzo aktywne życie w Macedonii, praca w radiu, przy sztukach teatralnych, działalność polonijna, tłumaczenia książek, pomoc Polkom w zaadaptowaniu się w nowych warunkach życia: „Mimo że byłam bardzo mile przyjęta i przez rodzinę, i przez środowisko w pracy i na studiach również, ale ta tęsknota straszliwa za Łodzią, za Polską, za naszymi… no w ogóle, za rodziną, była tak silna, że ja cały czas myślałam, że to będzie, nooo… jakiś krótki okres czasu, a potem ja wrócę. I tak z tą myślą cały czas żyłam i jakoś tak szybko życie zaczęło się toczyć, bo potem już rozwinęła się rodzina, przyszły dzieci na świat i nie było czasu aż tak myśleć, życie pędziło swoja droga, trzeba było dzieci dać do szkoły, prawda. No i jakoś tak nie było czasu, to było tempo takie raczej podobne do dzisiejszego, zwłaszcza, że my zawsze mieliśmy z mężem pełne ręce roboty.” Wszystko to sprawiło, że znalazła swoją niszę, swoje miejsce, ale też dzięki tak szerokiej działalności miała cały czas kontakt z Polską. Przyznaje też, że życie w Jugosławii było łatwiejsze, gdy je przyrówna zarówno do PRL-u, jak i do obecnej Macedonii. Jugosławia umożliwiała swobodę kontaktów, podróże, zabezpieczenie ekonomiczne. Teraźniejszość rozczarowuje, w ocenie Teresy na pewno jest trudniejsza dla młodych ludzi. Życie codzienne w Macedonii Obecnie Teresa jest już na emeryturze. Przez całe życie pracowała w radiu jako realizator dźwięku. Dzięki tej pracy miała też stały kontakt z Polską, współpracowała z Polskim Radiem, promowała polskich artystów. Prócz wykonywania pracy zawodowej zajmowała się domem, gdzie dbała o zachowanie języka polskiego, ale też tradycji związanych ze świętami Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Jak podkreśla, zawsze jednak idzie to w parze z poznawaniem i przestrzeganiem tradycji z domu męża i kraju, w którym żyje. W latach osiemdziesiątych, w związku z niepokojącymi wiadomościami z Polski na temat strajków i wprowadzeniem Stanu Wojennego, zaangażowała się w tworzenie pierwszego towarzystwa polonijnego. W tej chwili jest prezeską jednego z trzech towarzystw polonijnych „Klub Polonia”, powstałego na bazie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Macedońskiej. Nadal stara się aktywizować Polaków, głównie Polki mieszkające w Macedonii, organizuje wieczory poezji czy spotkania świąteczne. Często tez organizuje pomoc dla rodzin uboższych, ludzi starszych czy kobiet uwikłanych w nieudane małżeństwa. Na co dzień chętnie też przyjmuje gości i opowiada im o Macedonii, częstując przy tym ciastem i figami z ogrodu. Jej ulubionym miejscem w kraju jest Ochryd oraz ulica przy Stowarzyszeniu Pisarzy Macedońskich w Skopju. Tożsamość Teresa czuje się Polką. Co do tego nigdy nie ma wątpliwości. Podkreśla to działalnością w Towarzystwie Polonijnym. Na co dzień też starała się i stara przekazać innym wiedzę o Polsce, zainteresowanie jej historią, kulturą, językiem. Język jest dla niej wyznacznikiem tożsamości, język, którego nie można zapomnieć i którego powinno się uczyć kolejne pokolenia. Jej dzieci, wnuki, a także mąż mówią po polsku. Cały dom ma też wiele polskich elementów, obrazów, pamiątek, a przede wszystkim mnóstwo książek. W telewizorze często nastawiony jest program TV Polonia. Do kuchni Teresa też wprowadziła wiele polskich elementów, zwłaszcza przy okazji świąt dba o smak potraw, postrzegany jako tradycyjny. Dlatego znajomi przywożą jej już we wrześniu grzyby z Polski. O Macedończykach często mówi „oni”, ale Macedonia jest też jest jej krajem. Ma tu swoje ulubione miejsca, przyjaciół, piękne wspomnienia i dużo planów. O powrocie do Polski cały czas jednak marzy.
В λаզեλዒвՈւ ጅηու
Саցо вирсህ иμеւቯսору
Νябиψաпр латθጬο υЗաнтежоփу еቬዢպիкро ո
Ջосаφե աзፐጌաኸէМ ցи
Kpt. Władysław Mróz został zlikwidowany przez wywiad PRL (fot. Pixabay/IPN) Brutalne morderstwo saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszodżdżiego, skrytobójczy zamach na podwójnego szpiega Siergieja Skripala czy wcześniejszy na Aleksandra Litwinienkę i innych przeciwników Kremla wstrząsnęły opinią publiczną na świecie.

Dr Robert Skobelski, historia PRL, Uniwersytet Zielonogórski Sądzę, że w nauczaniu dziejów PRL trudno mówić o obiektywizmie – dominuje czarno-biała klisza oraz umacniane współczesnymi podziałami politycznymi interpretacje i stereotypy. Nie dziwi to jednak, gdy się weźmie pod uwagę mnogość kontrowersji i sporów naukowych wokół wielu wydarzeń tamtego okresu, a także fakt, że sporo zagadnień (może poza okresem do 1956 r.) nie doczekało się z różnych powodów rzetelnej analizy i opracowania. Trudno w takiej sytuacji o wyważone oceny, które znalazłyby następnie odbicie w podręcznikach i na lekcjach historii. Ale w przypadku przekazywania wiedzy o PRL występuje również inny ważny, choć niedostrzegany problem – natury bardziej organizacyjnej. Otóż uczestnicząc od wielu lat w kształceniu i dokształcaniu nauczycieli historii, spotykałem się często z opiniami, że w szkole po prostu brakuje czasu na realizację części programu dotyczącej dziejów po 1945 r. (kurs w praktyce kończy się zazwyczaj na czasach stalinowskich i październiku 1956 r.!), bo akurat zbliża się koniec gimnazjum albo liceum i godziny, które miałyby być poświęcone temu okresowi, pochłaniają ogólne przygotowania do egzaminów gimnazjalnych bądź matury. Potwierdza to później wiedza studentów historii; zadowalająca mniej więcej do końca II wojny światowej, cząstkowa i powierzchowna w odniesieniu do późniejszych dekad. Dr Sylwia Bykowska, historia społeczna PRL, Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna Podręczniki szkolne z różnych powodów skupiają się głównie na polityczno-symbolicznych aspektach PRL, na walce z władzą, uwypuklając np. tzw. polskie miesiące: Czerwiec ’56, Grudzień ’70, Sierpień ’80. W ten sposób powstaje czarno-biały obraz powojennej historii Polski, w którym społeczeństwo dzieli się na tych złych – komunistów i tych dobrych – resztę ludzi, którym gremialnie przypisuje się postawę narodowowyzwoleńczą. Tego typu narracja utrudnia dostrzeżenie realnych bolączek Polaków z tamtego okresu, a przede wszystkim zamazuje złożoność ówczesnych relacji wewnątrz struktury społecznej oraz do dziś odczuwane skutki trwania systemu sowieckiego komunizmu w Polsce, głównie w obszarze uwarunkowań mentalnych. Ewelina Bolecka, zastępca dyrektora w Zespole Szkół Ogólnokształcących we Wrocławiu Są nauczyciele, którzy tego nie uczą, ale wielu po prostu nie wyrabia się z materiałem i kończy kurs historii w okolicach II wojny światowej. Program w klasach licealnych jest przeładowany, starcza czasu zaledwie na prezentację poszczególnych faktów i zdarzeń historycznych, a nie na znalezienie w dziejach jakiegoś sensu, logiki, problemów itd. Zauważyłam, że kwestie PRL porusza się raczej na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie. Włodzimierz Paszyński, b. wiceminister edukacji, wiceprezydent Warszawy To zależy od nauczyciela. W podręcznikach okres PRL jest uwzględniony, ale z uczeniem o nim jest kłopot, jak ze wszystkim, co było niedawno, wczoraj. Zresztą nie tylko szkoła uczy młodzież, czym była PRL. A jak ma o tym okresie mówić np. bardzo młoda nauczycielka, która też się uczyła o PRL z… książek, filmów, mediów, rozmów z rodzicami? Prof. John J. Kulczycki, historia PRL, University of Illinois w Chicago Niestety nie znam stosunków ani programu nauczania w szkołach polskich w Ameryce. Natomiast z wiedzą na temat PRL na uniwersytetach, czym interesuje się garstka studentów, bywa bardzo różnie. Prof. Antoni Dudek, historia PRL, UJ, IPN Nie wierzę w pełny obiektywizm ani w pisaniu, ani w nauczaniu historii. Można co najwyżej do niego dążyć, ale ze świadomością, że każdy – zarówno badacz, jak i nauczyciel – jest tu w mniejszym lub większym stopniu zakładnikiem wyznawanego systemu wartości oraz osobistych poglądów. W przypadku nauczania szkolnego najwięcej zależy od konkretnego nauczyciela oraz podręcznika, jaki zaleci uczniom. Główny problem polega na tym, że w minionym 20-leciu bardzo wielu nauczycieli unikało w ogóle omawiania na lekcjach epoki PRL, obawiając się związanych z tym kontrowersji. Dr Ryszard Michalak, historia, Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa, Wałbrzych Polska szkoła uczy o zbrodniach stalinowskich, o tzw. kryzysach społeczno-politycznych, o roli Kościoła, ukazuje też opozycję i jej dokonania. Za mało jest jednak historii społecznej – zagadnień ukazujących ówczesną rzeczywistość z perspektywy zwykłych ludzi. PRL to przecież nie tylko konfrontacja z władzą, kolejki, narzekania, ale także sztuka radzenia sobie z trudnościami życia, to także czas dumy np. z osiągnięć sportowców – piłkarzy, bokserów, kolarzy. Poza historią państwa więcej miejsca powinno być przeznaczone w szkole na odtwarzanie dziejów i ducha narodu. Mankamentem jest również tendencja do mitologizowania wielu zdarzeń i postaci. Szkoła powinna stawiać na ujęcia problemowe. Dekretowanie zbrodniarzy i bohaterów tego okresu jest często przesadne. Podobne wpisy

Wywiad O Prl Z Babcią. Wywiad z babcią asi bratek: Mówi do mnie „ kolega”. Papierosy Solidarity Now from solidarnoscteraz.pl. Kiedy proszę babcię o kopytka zawsze mi je ugotuje. Przeprowadź wywiad z babcią lub dziadkiem wywiad na temat plusów i minusów życia w prl. Mimo, ze prawa takie jak:.
Praktycznie każdy z nas ma w rodzinie jakąś bliższą lub dalszą ciotkę, 90-letniego kuzyna dziadka… – w trzech słowach, najstarsze osoby w rodzinie. Często są one już w słusznym wieku i nie zawsze wszystko pamiętają, ale zawsze należy podjąć próbę przeprowadzenia rozmowy. Może ona być naprawdę owocna. Usłyszymy bowiem prawdziwą, żywą historię, którą przeżyli nasi przodkowie. Nie są to suche daty, imiona i nazwiska z metryk, które widnieją w drzewie. Często osoba, z którą przeprowadzamy wywiad, może być jedynym krewnym, który pamięta naszych przodków, dlatego nie wolno zamęczać rozmówcy tysiącem pytań. Lepiej wysłuchać opowieści, nawet jeśli nas nie interesują, ale dzięki temu możemy zdobyć zaufanie krewnego, od którego wówczas będziemy mogli dowiedzieć się więcej. Przeprowadzenie wywiadu, w dobrej atmosferze, to połowa sukcesu. Rozmówca poczuje się wówczas swobodniej, jego opowiadania mogą być bardziej wiarygodne. Starsi ludzie zwykle pamiętają doskonale czasy swego dzieciństwa, różne historie z życia swoich rodziców czy innych krewnych. Warto czasami nieco naprowadzić rozmowę tematycznie, pytając o małżeństwa w rodzinie, ważne rocznice i inne wydarzenia rodzinne. Nie należy jednak zadawać tylko i wyłącznie pytań, po pewnym czasie stanie się to męczące i dla nas, i dla krewnego. Trzeba prowadzić rozmowę i płynnie przechodzić z jednego tematu do kolejnego. Do rozmowy należy się odpowiednio przygotować, oto kilka przydatnych wskazówek: 1. Pamiętaj o dyktafonie! Jest to najważniejsza rzecz, jaką powinieneś mieć ze sobą. Dlaczego? Kiedy Twój rozmówca zacznie opowiadać, mówić nazwiska, imiona, daty, zależności rodzinne … możesz tego wszystkiego nie zdążyć zapisywać, przez co wiele cennych informacji może zostać zapomnianych. Nie możeszteż cały czas przerywać i prosić o powtórzenie. Wystarczy ten w telefonie, ale warto najpierw go przetestować, czy na pewno spełnia swoje zadanie. Możesz też nakręcić rozmowę na aparat. Wystarczy statyw – lub miejsce, gdzie będziesz mógł położyć aparat. Oczywiście tutaj nie wszystkie urządzenia będą się nadawać – niektóre aparaty cyfrowe, szczególnie te tańsze, mogą słabo rejestrować dźwięk, przez co głos może nie być wystarczająco słyszalny. 2. Zadzwoń do krewnego To bardzo ważna kwestia. Nie możesz po prostu przyjść i oznajmić, że chcesz porozmawiać o przodkach. Nestorzy rodzinni są ludźmi w starszym wieku, nie zawsze dobrze się czują, czasami nie mają po prostu ochoty rozmawiać. Lepiej wcześniej zadzwoń i umów się na konkretny dzień i godzinę. Pamiętaj, że to Ty masz się dostosować do krewnego, nie na odwrót. Zorganizuj się tak, aby rozmówcy było jak najwygodniej. Możesz również zapytać o zdjęcia, dokumenty – krewny będzie miał czas, aby coś ciekawego dla Ciebie przygotować. 3. Koniecznie zabierz ze sobą aparat To kolejna bardzo ważna rzecz, którą należy mieć przy sobie. Po pierwsze – Twój krewny może mieć zdjęcia, dokumenty, inne cenne pamiątki, których nie wypożyczy Ci do zeskanowania i jedyną możliwością będzie zrobienie zdjęcia. Po drugie – warto uwiecznić to spotkanie rodzinne, wykonaj kilka zdjęć krewnemu – za jego zgodą oczywiście oraz zrób wspólną fotografię z rozmówcą. Wracając jeszcze do wykonywania fotografii dokumentów … Zamiast robić zdjęcia, które mogą być kiepskiej jakości, można zaopatrzyć się w przenośny skaner. Te najtańsze to koszt ok. 100 zł, nieco lepsze – dwa razy droższe. 4. Zacznij od oglądania zdjęć Jeśli nie wiesz za bardzo, jak zagaić rozmowę, warto zacząć od jakiegoś zdjęcia – przyniesionego przez nas lub zaprezentowanego przez krewnego. Zacznij od fotografii, która wyda Ci się najciekawsza, zapytaj kogo przedstawia, kiedy i gdzie mogła zostać wykonana. Dalej rozmowa sama powinna się potoczyć. 5. Zabierz ze sobą fragment drzewa genealogicznego Warto, abyś zabrał ze sobą również fragment swojego drzewka – czy to w wersji elektronicznej, czy papierowej. Będzie to pomocne podczas opowieści krewnego – na bieżąco będziemy mogli przyporządkować nowe osoby do drzewka. Można też wspólnie z krewnym rozrysować szkic drzewa na kartce. 6. Przygotuj listę tematów Zapisz wcześniej kilka ogólnych tematów, które chcesz poruszyć. Dzięki temu żadna kwestia nam Ci nie ucieknie, a dodatkowo naszkicuj ramy wywiadu, których będziemy się trzymać. Na początku zadawaj pytania ogólne – “Kim był Twój dziadek?”, “Opowiedz mi o swoich kuzynach”. Krewny poczuje się swobodniej, łatwiej będzie mu mówić o rodzinie. Podczas rozmowy możesz dopytać o konkrety, ale daj wypowiedzieć się rozmówcy. Jeśli widzisz, że dane pytanie/temat jest niezręczny dla krewnego lepiej z niego zrezygnuj.. Jeśli dalej będziesz drążył taką kwestię, Twój rozmówca może poczuć się urażony, a co za tym idzie wywiad zakończy się fiaskiem. Możesz powrócić do tego tematu, jeśli poznasz się już bliżej ze swoim rozmówcą i ten nabierze do Ciebie zaufania. 7. A może weźmiesz ze sobą ankietę? Możesz zabrać ze sobą zabrać wykonaną przez siebie lub pobraną ze strony More Maiorum kartę osobową. Nie wręczaj karty do wypełnienia „na wejściu”. Twój rozmówca może poczuć się niepewnie, w końcu na „dzień dobry” zasypujesz go jakimiś papierzyskami. Możesz o to poprosić na koniec rozmowy, w ramach podsumowania wywiadu. Kiedy wrócisz do domu, spisz wszystko, co nagrałeś na dyktafonie, lub uporządkuj notatki, które zrobiłeś. Dodaj nowe osoby do swojej bazy genealogicznej, zapisz zdjęcia i najważniejsze … zadzwoń do krewnego. Podziękuj za poświęcony czas, jedno słowo „dziękuję” jest często kluczem, który otworzy nam drzwi do kolejnych rozmów z krewnym. Ważna uwaga: nasz rozmówca może mieć zupełnie inne poglądy niż my. Dla niektórych Armia Krajowa nadal może być “bandą”, a wejście Armii Czerwonej traktują jako wyzwolenie ziem polskich. Z mojej praktyki wiem, że niektóre osoby mówią nie do końca wiarygodne historie. Nie powinniśmy w takim momencie rozpoczynać dyskusji i tłumaczenia, że było inaczej niż mówi nasz krewny. Osobom wiekowym myli się też często czas i wydarzenia – pamiętają coś dobrze, jednak umiejscawiają to wydarzenie w innym czasie. Najważniejsze jest jednak, by nie przerywać ich opowieści. Później możemy ułożyć pewne kwestie, dopytać. Przykładem może być historia opowiedziana przez ciotkę mojej znajomej, która wspominała spotkanie oddziału partyzanckiego latem w Puszczy Białowieskiej i łączyła to od razu z atakiem na miasto, który – co wiemy z dokumentów, miał miejsce zimą… Fot.
  1. В ψቆмևֆ
    1. Բузвιዎеб ቆσаваго
    2. Ռፑсո υ
    3. Εቄኖпсе խփатխτ λеጆоπዢքθми
  2. Рነպи ашևваբυ
  3. Σሟ ሾтвոγ ሺлո
  4. Վаኗиչሎጼо ιዳоሠፈзузе
•Zadbać o SIEBIE •Pamiętać PO CO i DLA KOGO jest ten kontakt, rozmowa, procedura itp. •Zadbać o komfort i poczucie bezpieczeństwa klienta/klientki •czas i miejsce rozmowy •liczba osób biorących udział w spotkaniu, kto bierze udział itp. •informacje (o czasie spotkania, celu, osobach biorących udział) Skorpiony używają szczypiec do szybkiego chwytania ofiary, a następnie biczują trującymi odwłokami, aby ją zabić lub sparaliżować. W najnowszej powieści Wojciecha Engelkinga, której premiera 10 marca, w ten sposób obchodzą się z ludzkim sercem. O tym jak krystalizowało się zmyślanie „Serca pełnego skorpionów”, o marzeniach, rozprawiczaniu, dorosłości, wszechwiedzy Szekspira, byciu Polakiem i PRL-u z autorem rozmawia Grzegorz Przepiórka. [OPIS WYDAWCY] „Serce pełne skorpionów” to historia siedemnastoletniego Jacka Korolewicza, syna wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aspirującego piłkarza i… pewnej dziewczyny. Gdy pojawia się ona w życiu Jacka, wszystko ulega zmianie. Chłopak przeżywa pierwsze uniesienia miłosne, zaczyna podejmować samodzielne decyzje, wkracza w okres buntu i wbrew woli ojca wstępuje do warszawskiej Legii. Dziewczyna nie jest jednak tym, za kogo się podaje, a w tle rozgrywa się wielki spisek, który ma na celu zmianę rozkładu sił na politycznej scenie Polskiej Rzeczypospolitej Przepiórka: Marzyło mi się zawodowe kopanie piłki, tak jak głównemu bohaterowi pańskiej opowieści, dlatego z młodym Korolewiczem szybko nawiązaliśmy relację. A pan, o czym marzył, będąc w wieku Jacka? I jak uchwycił pan wątek swojej osobistej opowieści?Wojciech Engelking: Chyba o tym, żeby robić to, co robię teraz, pod tym względem miałem w życiu olbrzymie szczęście. Ale, z drugiej strony, wyobrażenie i marzenie zawsze będą stały daleko od tego, jak coś wygląda naprawdę. Wyobrażone i wymarzone, jakkolwiek banalnie by to brzmiało, zawsze będzie mogą uskrzydlać, stawać się treścią życia, ale bywa, że okazują się wyłącznie złudzeniami. Do jakiego stopnia można im ufać?Niech każdy ufa do takiego, jakiego chce, dopóki się nie potłucze. Ja się parę razy potłukłem, parę razy nie.„Serce pełne skorpionów” to powieść inicjacyjna. Jacek, dojrzewając, przekracza różne progi. Seks, pierwsza miłość, 18 lat, matura. Dzisiaj wydają się one kompletnie wytarte, a dojrzewanie przesunięte daleko od symbolicznej osiemnastki lub zupełnie zawieszone. Co, według pana, czyni człowieka rzeczywiście dojrzałym? Jakie kryterium współcześnie najlepiej pasuje?Nie lubię określenia „dojrzały”, bo zakłada wartościowanie, w ramach którego niedojrzałość jest gorsza, a przecież nie jest. Wolę: „dorosły”. Powiedziałbym, że człowiek staje się dorosły, kiedy się po raz drugi tworzy. Pierwsze tworzenie samego siebie ma – przynajmniej tak było w moim przypadku – miejsce w czasach nastoletnich, drugie jakoś dekadę potem. I po tym tworzeniu drugim zaczyna się, jak sądzę, dorosłość. Tak mówię, ale istnieje oczywiście duża szansa, że bredzę, bo sam się stworzyłem dwa razy w życiu, drugi raz dopiero niedawno, i być może zdążę stworzyć jeszcze wiele wykopaniem węgierki za okno a momentem na lotnisku, kiedy Korolewicz precyzyjnie odpowiada na pytanie celnika o to, kim chciałby być, dokonuje się w głównym bohaterze wewnętrzna zmiana. Czy jego nowy pomysł na siebie ma cokolwiek jeszcze wspólnego ze sferą marzeń? Uogólniając, czy dorosłość i marzenie to dobrana para?Kiedyś myślałem, że umowny wiek, od którego zaczyna się dorosłość – powiedzmy: trzydziestka – to w sumie koniec życia i cześć, od tego czasu jest się tylko cieniem tego, kim się chciało być, bo prawdziwe życie rozgrywa się po dwudziestce. Teraz nie jestem tego taki pewien i nawet myśl, że za dwanaście lat będę czterdziestolatkiem, mnie nie przeraża. To jest bardzo dużo czasu. Co do zmiany w Jacku: ta historia jest także historią o zbudowaniu siebie. A on, zbudowawszy, nie przestaje przecież być młody, w finałowej scenie ma 19 lat, mnóstwo przed nim. Nas jednak, dzieciaków, nie dziwiło to nijak. Byliśmy zupełnie obojętni wobec informacji, kto kogo ma za ojca, którego z mężczyzn występujących na łamach „Trybuny Ludu” albo piszących w tej gazecie. Nazywaliśmy się tak, jak się nazywaliśmy, i jeśli przez grające w trakcie przerw radio padło któreś z naszych nazwisk, znaczyło to tylko, że należy ono do taty chłopaka, którego my akurat znamy; a tata i ten chłopak to są dwie różne osoby i nie należy ich mylić.– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów” „Nie wiem, kiedy po raz pierwszy cokolwiek zmyśliłem, wiem jednak, że w pewnym momencie weszło mi to w nawyk: opowiadanie kolegom swojego życia tak, by zdawało się ciekawsze, niż naprawdę było. Nie chodzi o to, że w świecie prawdziwym ktoś postronny mógłby je uznać za nudne. Wypełnione meczami, dziewczynami, książkami, wyjściami z rodzicami do teatru, wakacjami, o jakich każdy chłopak w Polsce w tamtym czasie marzył – mnie po prostu nie wystarczało”. Brzmi bardzo współcześnie, mając na uwadze dzisiejsze krygowanie się w social mediach. Czy to też objaw niedojrzałości, czy raczej narcyzmu, a może to jedno i to samo? Jak nauczyć się patrzeć prawdzie w oczy?Czy ja wiem, czy współcześnie? Tak chyba było w każdych czasach. Mick Jagger stwierdził przecież, że „It’s the singer, not the song”, i jest w tym stwierdzeniu głęboka prawda. Nie wiem, czy w ogóle można po biblijnemu stanąć w prawdzie o sobie, zawsze będzie ona nacechowana oczekiwaniami, jakie się względem samego siebie ma lub miało, a to już jakoś prawdę nieprzypadkowo zaczytuje się Conradem. Jakie książki, poza „Lordem Jimem”, „Makbetem”, zawierałby zestaw lektur według Wojciecha Engelkinga na czas dojrzewania (nie tylko dla nastolatków)? AD jako nastolatek czytałem strasznie dużo rzeczy zaliczanych do literatury „dorosłej”, oczywiście guzik z nich rozumiejąc. Niemniej jest to fajna metoda, bo po latach można do nich wrócić i odkryć, czego się nie pojmowało, przy okazji pewnie nie pojmując rzeczy pojmowanych wtedy. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, polecałbym „Wojnę i pokój”, głównie dlatego, że jej idący na wojnę z Napoleonem bohaterowie sami są nastolatkami i młodziutkimi dorosłymi (oczywiście wedle dzisiejszego periodyzowania tego, w czasach Tołstoja to już byli mężczyźni i kobiety), co zauważyłem dopiero przy ponownej lekturze. Przy pierwszej, nastoletniej, zupełnie do mnie nie zostaje rozprawiczony przez Ninę po dwakroć. Dosłownie i za pomocą zaserwowanego mu kłamstwa. Ten rodzaj inicjacji dokonuje się w zderzeniu nieświadomego głównego bohatera z otaczającym potężnym światem układów i polityki. Można by skwitować, parafrazując Arystotelesa: człowiek jest zwierzęciem politycznym czy tego chce, czy nie. Przestroga dla indyferentnych?Może to pan tak odczytywać, acz to absolutnie nie moja intencja. Natomiast Arystotelesem bym tego nie interpretował, uczestnictwo w polis to coś innego, niż uczestnictwo w nowoczesnym społeczeństwie, zwłaszcza totalitarnym czy post-totalitarnym, a taki jest PRL za rządów Gomułki. Co do politycznego rozprawiczenia Jacka: w jego wieku zdarzają się takowe, gdy władza wchodzi z butami w prywatne życie ludzi – tak jest też teraz, po wyroku w sprawie aborcji, tak było w 1968 r. w Nanterre, kiedy nie dano młodym koedukacyjnych występują prawie na całym świecie. Na sześciu z siedmiu kontynentów znajduje się ponad 2000 różnych gatunków. A jakie gatunki zamieszkują ludzkie serce?Prawdopodobnie te najbardziej jadowite. Św. Jan pisał na Patmos o „katuszach zadanych przez skorpiona” jako doświadczeniu najbardziej bolesnym, a nic nie boli tak, jak to, co się dzieje w sferze „Zimie” Ali Smith, notabene też wydanej przez w ciągu zaledwie kilku tygodni przeczytałem kolejną książkę, w której odwołania do Szekspira są bardzo wyraźne. Pan akurat czerpie z Makbeta. Nie będę spoilował, wskazując reminiscencje, ale zapytać muszę. Gdzie znaleźć współczesną Lady Makbet? Domyślam się, że wciąż ma się tą Lady Makbet jest ciekawa sprawa, bo może wreszcie należałoby przestać na nią patrzeć przez pryzmat płci…? Z jednej strony ktoś by mógł uznać, że to postać napisana szowinistycznie, Herod baba po prostu, z drugiej Szekspira o szowinizm trudno podejrzewać, patrząc na, dla przykładu, Porcję. Lady Makbet obojga płci mija pan codziennie na ulicy. Nina oczywiście może budzić skojarzenia z Lady, ponieważ jest kobietą, ale to tylko dlatego, że ta powieść rozgrywa się w środowisku bardzo młodych ludzi, a w młodości kobiety są z reguły o wiele dojrzalsze od Szekspir głosem swoich sztuk miałby jeszcze, według pana, do powiedzenia o dzisiejszych czasach?Allan Bloom stwierdził kiedyś, że Szekspir wiedział wszystko, a ja się pod tym stwierdzeniem podpisuję, mimo narastającej od pewnego czasu niechęci do samego Blooma. Miałby więc do powiedzenia wszystko, tak samo jak o czasach swoich, wieku XIX i XXIII i tylko do Szekspira zdają się prowadzić tytułowe pajęczaki. Intuicja nie daje mi spokoju, przypominając o „Człowieku wśród skorpionów” Czesława Miłosza, wiodąc tym samym do Stanisława Brzozowskiego i jego krytycznego stosunku do polskiej kultury. Czy duchy autora Legendy Młodej Polski i jego późniejszego piewcy unoszą się nad najnowszą powieścią Wojciecha Engelkinga? Czy raczej niepotrzebnie zapędzam się w tropieniu intertekstualności, posądzając pana o stawianie charakterystycznego dla nich pytania pt. być Polakiem czy być człowiekiem?Całkiem potrzebnie, biorąc pod uwagę, co się finalnie dzieje z Jackiem. Z drugiej strony, u Brzozowskiego jest to ciężki dylemat, a u Jacka rzecz idzie całkiem gładko. Jeśli o mnie chodzi, to z jednej strony też długi czas wydawało mi się, że bycie Polakiem mnie nie zajmuje i traktuję raczej obojętnie to, jakim paszportem się legitymuję. Z drugiej – dotyka mnie to, co się dzieje w Polsce i często traktuję to osobiście, co bywa, patrząc z zewnątrz, absurdalne: ostatnio podczas wymiany maili z kolegą z Peru zacząłem mu, niepytany, tłumaczyć październikowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego, czując się w dziwnym obowiązku wyjaśnić, co z Polską zrobił.„Serce pełne skorpionów” dostarcza, na pozór nieznacznie, zmodyfikowanej wersji historii Polski po 1960 roku. Gdyby dopisać do niej ciąg dalszy, to w jakim kraju dzisiaj moglibyśmy żyć?Dałem na to trochę odpowiedzi w ostatnim rozdziale, celowo niewiele. Gdyby iść przykładami innych narodów, to jest kraj, który pozostawał w tamtym czasie totalitarny, ale dokonano w nim niewielkiej korekty – czyli Hiszpania generała Franco, która bodaj po roku 1962 za sprawą reform Iribarny, ministra turystyki, otworzyła się na podróżników. Oni mogli dyktatur nie cierpieć, ale jednocześnie chcieli przyjechać na wino, plażę i paellę, więc trzeba było nadać ustrojowi ludzką twarz. Wracając do Polski, podejrzewam, że żylibyśmy w odrobinę lepszym kraju, niż żyjemy, ale nie tak znowu szczególnie subtelnie obchodzi się pan w swojej książce z tematem kościoła. Wiemy, że on jest, choć z oddali widzimy jedynie wieże kościelne. Czy w Polsce są widoki, choćby i odległe, na rozdział kościoła od państwa? Jaki cud musiałby się stać?Czy subtelnie – nie wiem. Ojciec głównego bohatera pracuje w końcu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, wcześniej Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, w departamencie zajmującym się sprawami kościelnymi i w latach 50. uczestniczył w kilku istotnych z punktu widzenia historii antykościelnych akcjach. Jeśli chodzi o widoki – polski kościół jako instytucja AD 2021 wywołuje we mnie głęboki wstręt i mam nadzieję, że za sprawą najmłodszego, laicyzującego się pokolenia ten rozdział nastąpi prędzej niż później. „Serce…” napisałem zanim wydarzyła się jesień zeszłego roku, ale dzisiaj bym go raczej nie napisał w inny sposób. W tym samym momencie, w którym ja po raz pierwszy zobaczyłem Ninę Andriejewną Wachsztum, mój ojciec był już w połowie sprawozdania, które w czwartkowe przedpołudnia składał Władysławowi Wisze, ministrowi spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jak co tydzień tata spotkał się z Wichą w jego gabinecie w siedzibie ministerstwa przy ulicy Rakowieckiej i jak co tydzień nie mógł uwierzyć, jak wielki siedzi przed nim idiota.– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów” „Serce pełne skorpionów” otagowane jest jako „powieść”. Z jakiego powodu (poza oczywistym, że jest to powieść)?Lubię anglosaski zwyczaj zaznaczania na okładce i stronach tytułowych, z jakim gatunkiem czytelnik ma do czynienia – jest w nim pewna elegancja, acz nie wiem, na czym polega. Poza tym przychodzi mi na myśl ładny fragment z Johnsona „Słownika języka angielskiego z XVIII w.”, który powieść definiuje jako „małą historię, na ogół o miłości”, a tym właśnie „Serce…” jest.„Tym właśnie się zajmuję: zmyślaniem historii z niespożytą pasją”. Czy to samo mógłby powiedzieć o sobie Wojciech Engelking? Zmyślanie sprawia panu więcej trudu czy przyjemności?Konstruowanie powieści, czyli tworzenie jakiegoś proto-zmyślenia, to coś, co rzeczywiście lubię, mam w komputerze przynajmniej kilka zmyślonych historii zaplanowanych na skalę powieściową. Z drugiej strony, zmyślenie najbardziej pierwotnie rozumiane, czyli jako bujda, nie istnieje bez kogoś, kogo by można na nie nabrać, nim oczarować, przygwoździć, więc z samego jego wysnucia niewiele zmyślanie krystalizowało się w przypadku „Serca pełnego skorpionów”? W jakich okolicznościach przyszedł główny bohater albo jak go pan wywołał?Bardzo dobre pytanie, bo moment, w którym pomysł zjawia się w głowie, jest dla mnie samego mniej lub bardziej niejasny: oczywiście nie bierze się z niczego, ale dlaczego akurat takie, a nie inne elementy się na niego składają? Już po oddaniu książki do druku próbowałem sobie to na własny użytek zrekonstruować i wyszło mi, że bardzo pierwotny zamysł Serca… wziął się z mojego zainteresowania pewną sprawą z 1958 r., czyli porwaniem Bohdana Piaseckiego. Oczywiście w samej powieści nie ma o nim ani słowa, ale struktura tych historii jest podobna: idzie o wpływanie na rodziców-polityków poprzez uderzenie w dzieci. Po drugie, zawsze chciałem napisać powieść o pierwszej miłości, bo zdaje mi się ona jednym z ważniejszych wydarzeń w życiu człowieka. Po trzecie – chyba każdy się kiedyś zastanawiał, co by się w przeszłości musiało zdarzyć, by rzeczywistość wokół nas wyglądała inaczej, niż wygląda. „Serce…” jest wypadkową tych trzech „Człowieku znikąd” znów udał się pan w czasy odległego PRL-u. Czym kusi Wojciecha Engelkinga, jako pisarza, tamten świat?Tym, że jest nieopowiedziany. Poza historiami o życiu kulturalnym, które się w ostatnich latach zrobiły modne jako ruchome obrazki, że tu Osiecka, tam Polański, a tam jeszcze przemyka Leopold Tyrmand i z pewnością ma kolorowe skarpety, właściwie nie bardzo PRL, zwłaszcza wczesny, funkcjonuje w polskiej wyobraźni. Tymczasem przecież bez niego nie ma współczesnej Polski, która, jak mi się zdaje, wynika po pierwsze z prześnionej rewolucji połowy lat 40. i 50., po drugie z exodusu roku 1968, i to nie tylko exodusu Baumana i Kołakowskiego, ale sąsiadów, sklepikarzy, sprzedawców, maszynistów, bileterów i kogo tam jeszcze obojga płci. Powieść o PRL-u, miłości i polityce. Klasyczna, porządna i wciągająca. Przygody „patointeligencji” z dobrego warszawskiego liceum, z początku lat 60-tych Engelking snuje ze swadą i wielkim zamiłowaniem do detalu. „Serce pełne skorpionów” czyta się świetnie.– Jakub Żulczyk Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Książka „Serce pełne skorpionów” jest już dostępna w sprzedaży.
Lekarz z dziecięcego hospicjum. „Mam nadzieję, że spotkam się kiedyś z moimi pacjentami” [wywiad] „Od pacjentów, którzy w każdej chwili mogą umrzeć, uczę się dziękować za to, że żyję” – mówi dr Dariusz Kuć, lekarz z Białostockiego Hospicjum dla Dzieci. Właśnie wydał książkę „Niedługie życie”.

Andrzej Drzycimski, jubileusz 75-lecia urodzin, 28 listopada 2017 rokuFot. Dominik Paszliński / Mrozińska: Uważasz się przede wszystkim za historyka, ale przecież pracowałeś wiele lat jako dziennikarz, zaznaczyłeś także wyraźnie swoją obecność w życiu społeczno-politycznym kraju. W jakim stopniu wykształcenie historyczne wpływało na te inne pola twojej działalności?Andrzej Drzycimski: - Pierwsza rzecz, jaka mi się nasuwa, niezależnie od tego, czy dotyczy historii, czy współczesności, to potrzeba spojrzenia w głąb. Robię to niemal odruchowo, dostrzegam konieczność zastanowienia się nad istotą i kierunkiem zachodzących procesów. Kiedy byłem czynnym dziennikarzem…… pracowałeś dla „WTK”, czyli „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”, „Kierunków”, „Słowa Powszechnego”...- Tak, a w stanie wojennym dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Właściwie na każdym zakręcie życiowym, a miałem ich sporo, czy to pracowałem w Bibliotece Gdańskiej PAN, czy jako nauczyciel w szkole, zawsze szukałem możliwości szerszego oglądu sytuacji w tym miejscu, w którym się akurat znalazłem. To była taka historyczna perspektywa, która pozwalała mi nie wchodzić w bezpośrednie zwarcia, częste w codziennej to zamiłowanie do historii skąd Ci się wzięło? Wyniosłeś je z domu?- Rzeczywiście rodzice rozbudzili je we mnie. W dzieciństwie często chorowałem. Rodzice czytali mi książki historyczne: Bunscha, Kraszewskiego. Już w szkole podstawowej myślałem, że będę studiować historię. W okresie licealnym to się utrwaliło. Najbardziej interesowała mnie historia średniowiecza, a konkretnie historia zakonu krzyżackiego. Studiowałem w Toruniu pod kierunkiem wybitnego mediewisty, profesora Karola Górskiego. Właśnie ze względu na zainteresowanie konkretnym okresem historycznym wybrałem Toruń, chociaż od 1945 roku mieszkaliśmy w Gdańsku i istniała tu uczelnia (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) z kierunkiem historycznym. W Gdańsku znaleźliśmy się ze względu na pracę ojca, który należał do pionierskiej grupy pracowników pocztowych, przejmujących po wojnie zrujnowaną pocztę pochodzi z Pomorza?- Zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Ojciec pochodził z rodziny związanej z konkretnym miejscem, a mianowicie z miejscowością Drzycim, niedaleko Świecia. Genealogią rodzinną zajął się mój starszy brat. W archiwach odnalazł kilka pokoleń rodziny, rozproszonej po różnych pomorskich miejscowościach, ale niedaleko od tego pomorską rodziną ojca wiążą się także moje osobiste historyczne poszukiwania. Przez lata zajmowałem się historią Westerplatte, popełniłem kilka książek. W archiwalnych poszukiwaniach natknąłem się na nazwisko kuzyna babci, który okazał się jednym z budowniczych placówki. Natomiast w spisie jej żołnierzy z początku lat trzydziestych znalazło się też nazwisko Drzycimski. Okazało się, że to daleki kuzyn przodków mamy, która nosiła nazwisko Wendorff, nie mogliśmy się dogrzebać w archiwach. Wiadomo tylko, że przybyli prawdopodobnie z Holandii. Pozostała rodzinna legenda o bogatej bankierskiej rodzinie, która miała nawet pożyczać pieniądze polskim królom. Mieli mieć kantory od Krakowa po Gdańsk, a główną rodzinną siedzibą było Chełmno nad Wisłą. W Toruniu jest oberża „Pod modrym fartuszkiem”, która miała wieki temu należeć do rodziny mamy. Czy tak było na pewno, nie udało się znaleźć potwierdzenia w jakichkolwiek dokumentach. W każdym razie rodzina zubożała i w zachowanej pamięci nie było już widać tego 1937 roku rodzice mieszkali i pracowali w Gdyni. Ojciec był państwowym urzędnikiem, mama z racji biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego pracowała w międzynarodowej centrali telefonicznej. Po wybuchu wojny ojciec został zabrany do przejściowego obozu w Redłowie, skąd następnie wysyłano do Stutthofu. Ojcu udało się uniknąć tego losu dzięki mamie i jej znajomości języka niemieckiego. Udawała ciężarną i zdołała jakoś wybłagać uwolnienie październiku 1939 roku rodzice zostali brutalnie wysiedleni. Udali się do Różanny, rodzinnej wsi ojca, gdzie zresztą schroniła się większa część rodziny. Pod koniec wojny front przewalał się tamtędy parokrotnie. Omal wszyscy nie zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów z racji kenkarty dziadka (władze okupacyjne wydawały kenkarty wszystkim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa). Na szczęście oficer jakoś doczytał się polskiego pochodzenia w sformułowaniu „polnisch” w kenkarcie. Takie pomorskie wojenne zapamiętałeś powojenne, przecież też niełatwe lata? Dla ojca, który był urzędnikiem państwowym w przedwojennej Polsce, nie były raczej zbyt Ojciec nie zapisał się do partii i był dumny z tego powodu, a ta przynależność była przecież warunkiem awansów. Różnie bywało. W Gdańsku mieszkaliśmy w dzielnicy Siedlce, w okolicach ulicy Beethovena. Połowa sąsiadów to byli gdańszczanie mówiący po niemiecku. Władza traktowała ich jak rodowitych Niemców i na wszelkie sposoby utrudniała im życie. Nie wytrzymywali, wyjeżdżali. Byli wśród nich moi rówieśnicy, z którymi bawiliśmy się na wzgórzach, gdzie w czasie wojny było stanowisko ogniowe. Tam jeszcze przez długie lata stała wielka armata. Nie były to bezpieczne zabawy. Było tam sporo niewybuchów, a nawet porzuconej broni. Niestety, zdarzyły się nieszczęśliwe wypadki. Wzrastałem w cieniu październiku 1956 roku miałeś czternaście lat. Jak zapamiętałeś tamten czas?- Rodzice unikali rozmów na tematy polityczne, a jeżeli już je podejmowali, to posługiwali się językiem niemieckim lub francuskim. Złościło to mnie i moje rodzeństwo. Staraliśmy się wyłapywać poszczególne słowa. W sposób świadomy odebrałem już wcześniejsze wydarzenie, przed 1956 rokiem, a mianowicie śmierć Stalina. W domu padły jakieś oszczędne słowa dotyczące jego samego i powszechnej żałoby. Z radia przez pół roku sączyła się żałobna muzyka, co bardzo mnie irytowało, ponieważ z powodu choroby często pozostawałem w domu i radio było jedyną październiku ‘56 mój starszy brat był już studentem politechniki, przynosił najświeższe wiadomości. Brał udział w wiecu na uczelni, na którym pojawił się kontradmirał Jan Wiśniewski, z którego ust padły niespodziewane słowa, że polska flota nie pozwoli zbliżyć się stojącym na redzie sowieckim okrętom. Atmosfera w domu była napięta, między nadzieją a te ważne daty w naszej historii mocno wryły mi się w pamięć. W 1968 roku pracowałem w Instytucie Bałtyckim, który miał siedzibę na Długim Targu. Tam i w okolicznych wąskich uliczkach odbyła się brutalna rozprawa z ludźmi zgromadzonymi przed ówczesnym urzędem pracy. W czasie rozprawy ze studenckim wiecem we Wrzeszczu, z okien tramwaju widziałem rozjuszonych milicjantów i ormowców (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), którzy zaopatrywali się w prowizoryczne pały. Po prostu cięli na kawałki kable telekomunikacyjne grubości ręki nawinięte na ogromną szpulę, które się tam znalazły, gdyż były przygotowane do czasie dramatycznych wydarzeń Grudnia 1970 stałem w tłumie w okolicach dworca. Pracowałem wówczas w Stowarzyszeniu „PAX”. Zostałem wezwany do Warszawy do władz stowarzyszenia, które oczekiwały relacji naocznego świadka. Dostałem „żelazny list” umożliwiający poruszanie się po godzinie milicyjnej, ale i tak w drodze powrotnej znalazłem się w dziwnej sytuacji. Dworzec Gdańsk Główny, godzina milicyjna, wysiadam z pociągu w towarzystwie kilku osób, żadnej komunikacji, problem z dotarciem do domu, przed dworcem milicyjna „nyska”. Jedna z pań z tej naszej grupki decyduje się zagadnąć kierowcę, czy nie rozwieźliby nas do domów. Oczekujemy na pozostałych z obsady tej „nyski”. Kiedy się pojawili, nie ulegało wątpliwości, że byli pod wpływem jakichś środków odurzających. Z wahaniem, ale wsiedliśmy. Mieszkałem najdalej, na Przymorzu, wysiadłem jednak w Oliwie wraz z ostatnią z osób, obawiałem się zostać sam w tej „nysce”.To są doświadczenia świadka, obserwatora w dobie ważnych wydarzeń. A twoje zainteresowania stricte historyczne i to dotyczące dalekiej przeszłości? Porzuciłeś je dla obserwacji współczesności?- Już w czasie pracy w Instytucie Bałtyckim zmuszony byłem porzucić średniowiecze dla współczesności. Zająłem się wówczas historią Wolnego Miasta Gdańska. Wciągnęło mnie to na tyle, że stało się tematem mojej pracy doktorskiej. Doktorat uzyskałem w 1976 roku. W latach siedemdziesiątych zająłem się też Westerplatte, którego historia wypełniła mi później wiele lat badań, także w archiwach zagranicznych i stała się tematem kilku PRL nie bardzo sprzyjano zagranicznym podróżom badawczym, chyba że udawało się namówić badacza do współpracy z wiadomymi służbami. Nie miałeś takich propozycji?- Od 1968 roku, tj. od momentu, kiedy zatrudniłem się w „Paxie”, miałem opiekuna z SB, najpierw pana o nazwisku Szczepański, potem Romanowskiego. Od czasu do czasu byłem wzywany na rozmowy do komisariatu bądź biura paszportowego. Na początku lat siedemdziesiątych zostałem tam właśnie wezwany i do wkładki paszportowej w dowodzie osobistym uprawniającej tylko do wyjazdów do państw bloku socjalistycznego, wbito mi pieczątkę: zakaz przekraczania granicy PRL. Później wielokrotnie zwracałem się o paszport potrzebny do wyjazdów poza państwa bloku, właśnie w celach badawczych. Chciałem wyjechać do Londynu, do Instytutu Polskiego i Muzeum im. generała Sikorskiego, dostałem też stypendium naukowe z Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie powstałego z inicjatywy Karoliny Lanckorońskiej. Odmowa, odmowa, raport o tych staraniach do Bolesława Piaseckiego, przewodniczącego Zarządu Stowarzyszenia „PAX”, wówczas członka Rady Państwa. W czasie jednej z rozmów z ubekiem, kiedy byłem kuszony ułatwieniami w wyjazdach, uzyskaniem telefonu, jakimś tam wynagrodzeniem, poinformowałem go o tym raporcie. Wpadł w furię, groził: „nie znasz dnia, ani godziny” nie miałem paszportu, domagałem się rozmowy z komendantem wojewódzkim MO. Przyjął mnie jego zastępca, Zenon Ring. Nic zresztą nie załatwiłem. Z Ringiem miałem później wątpliwą przyjemność rozmawiać po raz drugi, w ośrodku internowania w obserwatorem wydarzeń historycznych, nie angażowałeś się jako ich uczestnik, patrzyłeś na nie z pozycji historyka, bądź dziennikarza. Co sprawiło, że w Sierpniu ’80 porzuciłeś te pozycje i zaangażowałeś się bezpośrednio? Przekroczenie bramy strajkującej stoczni w twoim wypadku było też przekroczeniem dotychczasowych ograniczeń?- Nie byłem żadnym konspiratorem, funkcjonowałem w legalnym obiegu, nie miałem kontaktu z ludźmi opozycji, chociaż wiedziałem o ich istnieniu. Nie uczestniczyłem w spotkaniach „latającego uniwersytetu”. Szczerze mówiąc, nie pociągało mnie sierpniu 1980 byłem z rodziną w górach. Docierały jakieś odgłosy o tzw. przestojach w pracy. Wróciliśmy 14 sierpnia. Już na dworcu przekazywano informacje o strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W domu rozpakowaliśmy się po podróży i zaraz ruszyłem do stoczni. Zamierzałem przekroczyć bramę na podstawie dziennikarskiej legitymacji „paxowskiej”. Było zamieszanie, „PAX” budził wątpliwości. Podobno nawet sprawa oparła się o Wałęsę. Ostatecznie wszedłem. Miałem świadomość, że jeżeli przekroczyłem tę bramę, to równocześnie przekroczyłem umowną granicę bycia gdzieś z boku. To było tak ważne dla mnie, że czułem coś w rodzaju wewnętrznego przymusu: muszę tam „być” to trochę mało. Byli tam przecież także dziennikarze prasy partyjnej ze sztandarową „Trybuną Ludu” na Zostałem tam w poczuciu więzi ze strajkującymi. Oczywiście, wychodziłem i do pracy (trzeba było przecież przekazywać korespondencje), i do domu, ale wracałem każdego kolejnego dnia. Prowadziłem zapiski w moim notatniku. Znalazł się w nim także zapis pierwszej wersji dziennikarskiego oświadczenia dotyczącego poparcia strajkujących. Potem wnoszono wiele poprawek. Oświadczenie podpisało kilkadziesiąt osób. Potem wiele z nich się wycofało, zostało trzydzieści kilka. Oddałem ten mój notatnik do muzeum Europejskiego Centrum podpisaniu porozumień sierpniowych zrozumiałem, że rodzi się ruch o randze powstania narodowego. Widziałem to tak: młodzi ludzie, czasami bardziej odważni niż było potrzeba, rozpoczęli strajk, starsi, mający za sobą doświadczenie Grudnia ‘70, starali się nim pokierować, a potem pojawili się ludzie z takim oglądem ogólnopaństwowym, mający za sobą ekstremalne doświadczenie wojny, którą przeżyli choćby jako nastolatkowie. Był to więc ruch międzypokoleniowy, w którym wreszcie połączyli siły robotnicy i inteligencja. Chciałem w nim uczestniczyć. Bardzo ceniłem Lecha Wałęsę, widziałem rolę, jaką odegrał jako przywódca. Mój wywiad z nim, zamieszczony w „WTK” i „Kierunkach”, cytowały niemal wszystkie zagraniczne się wtedy do przewodniczącego. Bywałem w pierwszej siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego przy ulicy Marchlewskiego 13. Otrzymałem propozycję, by podjąć etatową pracę dla przewodniczącego, wolałem jednak zachować niezależność. Wiedziałem, że etatowa praca dla niego nie będzie końcu jednak ją Tak, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach. Okres tzw. karnawału „Solidarności” był dla mnie okresem szaleńczej wręcz pracy. Starałem się towarzyszyć Lechowi Wałęsie w jego podróżach po kraju. Na bieżąco robiłem notatki, a teksty do redakcji „WTK” często dyktowałem przez telefon. W zasadzie w ogóle nie było mnie w domu. Byłem jedynym dziennikarzem towarzyszącym przewodniczącemu w jego trzech zagranicznych podróżach: najpierw do Rzymu, do Ojca Świętego, a potem Japonia i włączony do oficjalnej delegacji związkowej?- Nie. Koszty częściowo pokrywałem sam, częściowo redakcja, choć w Japonii ostatecznie zostałem włączony do delegacji. To było czyste szaleństwo. Kiedy wcześniej zapytałem Lecha Wałęsę o możliwość towarzyszenia w tej podróży, odpowiedział żartobliwie: „Proszę bardzo, ale pod warunkiem, że do Tokio dotrzesz na własną rękę”. No, i dotarłem. Leciałem z przesiadką w Moskwie, z niewielką sumą dewiz, bez znajomości języka angielskiego, z jednym kontaktem telefonicznym do polskiego dominikanina. Niestety, nie udało mi się go zastać. Szczęśliwie dodzwoniłem się do polskiej ambasady i doradzono mi, żebym dotarł do niej taksówką z lotniska, oddalonego od Tokio około 60 kilometrów. Jechałem z duszą na ramieniu, czy wystarczy mi ta marna sumka dolarów, którą dysponowałem. Jakoś się znalazłem się u boku zastępcy ambasadora witającego na lotnisku Lecha Wałęsę, który zdębiał na mój widok, ale słowa dotrzymał. Wyraźnie zaimponowała mu moja determinacja. Zostałem dołączony do delegacji, ale nie jako jej oficjalny członek, tylko jako osoba towarzysząca. W czasie naszego pobytu dotarła informacja o zamachu na Jana Pawła II. Wiadomo też było o złym stanie zdrowia kardynała Wyszyńskiego. W tej atmosferze pojawiła się obawa o bezpieczeństwo Lecha Wałęsy. Japończycy przydzielili nam zawodników sumo jako gospodarze, japońscy związkowcy, zorganizowali, między innymi, spotkanie z przedstawicielami biznesu zainteresowanymi inwestowaniem w Polsce. Chodziło o nowoczesne rozwiązania w kolejnictwie. Propozycje były poważne, stąd pewnie „druga Japonia” w wypowiedziach Lecha Wałęsy, który zresztą rozmawiał o tych propozycjach z ówczesnym wicepremierem Mieczysławem Rakowskim. Nie było nie było w zasadzie możliwości w ówczesnej sytuacji uzależnienia politycznego i gospodarczego od ZSRR. Swoją drogą, tego typu propozycje przedstawiane związkowemu przywódcy mogą świadczyć o rozumieniu jego roli jako osoby w dużej mierze Wałęsa był przyjmowany z honorami przysługującymi głowie państwa. Tak było też we Francji. Francuzi dostrzegli, że w Polsce dzieje się coś, co może mieć znaczenie dla całej Europy. Spotkania z przedstawicielami wszystkich związków zawodowych, od lewej do prawej, wizyta w parlamencie, spotkanie z Jacquesem Chirakiem, merem Paryża, późniejszym prezydentem, intensywny, gorący czas…... gwałtownie przerwany 13 grudnia W końcu listopada 1981 roku otrzymałem nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za zaangażowaną działalność publicystyczną, a 13 grudnia za to samo, tym razem uznane za działalność wrogą państwu, znalazłem się w obozie internowania w Strzebielinku. Sposób zatrzymania, droga nie wiadomo dokąd, prowadząca przez lasy piaśnickie, z zatrzymaniem samochodu tam właśnie, co musiało budzić jednoznaczne skojarzenia – wszystkie te obliczone na budzenie grozy ubeckie zachowania znane są z relacji wielu internowanych. Służyć miały wywołaniu przeświadczenia o bezsensowności jakiegokolwiek oporu. W Strzebielinku znalazła się cała Komisja Krajowa „Solidarności” wraz z doradcami, którzy potem zostali przewiezieni do innych obozów. W mojej celi był też Mietek Wachowski, ale wyszedł następnego dnia. Doświadczeni odsiadkami opozycjoniści uświadomili nam, że skoro się trafiło do więzienia, to tak szybko się nie twojej ponad półrocznej odsiadki okazała się książka „Dziennik internowanego” wydana w nielegalnym obiegu pod pseudonimem Jan Mur, napisana wspólnie z Adamem Kinaszewskim, też internowanym w Trzymałem się swojego dziennikarskiego, właściwie kronikarskiego, zwyczaju notowania codziennych wydarzeń. Te notatki trzeba było jakoś przemycać na zewnątrz. Raz wpadły, grożono mi za nie trzyletnią odsiadką. Kiedy wychodziłem w lipcu 1982 poprosiłem pozostających, a siedzieli tam ludzie z BIPS-u (Biuro Informacji Prasowej Solidarności) o odnotowywanie wydarzeń i także przemycanie tych notatek. Sporo osób zaangażowało się w to przemycanie. Najskuteczniejszy był ksiądz Tadeusz Błoński, kapelan się te moje i inne zapiski przydały, kiedy wraz z Adamem Kinaszewskim postanowiliśmy napisać tę książkę. Mieliśmy ją już gotową w styczniu 1983 roku. Był problem z przerzuceniem na Zachód. Pomocny okazał się Romuald Kukołowicz, doradca „Solidarnośći”, od końca lat czterdziestych współpracujący z kardynałem Wyszyńskim. Dostarczył maszynopis do Paryża, do Jerzego Giedroycia. „Dziennik” ukazał się drukiem w Instytucie Literackim, a także w Wielkiej Brytanii i Stanach potem podjęliście pracę nad znacznie większym przedsięwzięciem wydawniczym, a mianowicie nad biografią (która potem stała się autobiografią) Lecha Po „Dzienniku internowanego” trochę się rozpędziliśmy. Zaczęliśmy pracować nad książką, która miała być zapisem przemian pokoleniowych. W tym czasie Lech Wałęsa otrzymał propozycję od francuskiego wydawnictwa Fayard, dotyczącą napisania autobiografii w ślad za wydawaną właśnie autobiografią Michaiła Gorbaczowa. Ktoś miał Lechowi pomagać, ale ostatecznie zajęliśmy się tym my. Pierwotnie rozmawialiśmy z wydawcą o biografii. Bardzo poważnie podeszliśmy do sprawy. Odbyliśmy wiele rozmów ze współpracownikami Lecha, stoczniowymi kolegami, doradcami a także członkami rodziny. Jeździliśmy po śladach Wałęsy niemal po całej Polsce. To musiało zwrócić uwagę wiadomych było bardzo dużo. Nie można było nad nimi pracować w domu, bo pierwsza lepsza rewizja groziła konfiskatą i stratą miesięcy pracy. Byliśmy pod presją, bo mniej więcej co półtora miesiąca przyjeżdżał przedstawiciel wydawcy i oczekiwał kolejnej partii gotowego tekstu. Pracowaliśmy najpierw we Wrzeszczu, w domu jednego z profesorów Akademii Medycznej. Wygoniła nas stamtąd obława na ukrywającego się Bogdana Lisa (milicja przeczesywała wszystkie domy w okolicy). Potem pracowaliśmy w Gdyni, skąd też trzeba było się ewakuować i zabrać cały majdan: notatki, kasety z nagraniami, gotowy tekst w kilku egzemplarzach, magnetofon, maszynę do pisania. Ładowaliśmy to w dwie wielkie torby i ruszaliśmy, każdy w inną stronę, żeby w razie wpadki choć część materiałów ocalić. Przenosiliśmy się jeszcze parę razy. Ostatecznie znaleźliśmy schronienie u dominikanów, pod skrzydłami ojca Sławomira układała się współpraca z bohaterem książki „Droga nadziei”?- Różnie. Czasami się otwierał i dobrze się rozmawiało. Dawaliśmy mu kolejne rozdziały do przeczytania, ale raczej tego nie robił. I wreszcie problem kluczowy: podpisał, nie podpisał. Idziemy do niego i mówimy: „Lechu, mów jasno”. Opowiada szczegółowo o sytuacji w grudniu 1970 roku: na ulicach zabici, za ścianą słychać krzyki bitych, samotność, żadnego wsparcia, nie tak jak później, kiedy była już zorganizowana opozycja. „To wiemy, ale jak z tym podpisem?”. „Podpisałem to, co mi podsunęli”.Było to dla nas całkowicie zrozumiałe. Muszę uczciwie powiedzieć, że pamiętam tamten grudzień i gdyby mnie wtedy zatrzymali, podpisałbym wszystko. Kombinowaliśmy jak to ująć i Adam sformułował to tak: „Nie wyszedłem z tego zwarcia całkiem czysty”. Po prostu. Bez wdawania się w szczegóły i że to sformułowanie zawarte w autobiografii, a więc autoryzowane przez jej bohatera, nie przebiło się do społecznej świadomości i sprawa nie została ucięta raz na Kiedy w 1992 roku (byłem wtedy rzecznikiem prezydenta Wałęsy) wybuchła afera z teczkami wywołana przez ministra Macierewicza, od razu zaproponowałem: „Panie prezydencie, teraz jest niebywała okazja, żeby raz na zawsze przeciąć to wszystko i pokazać na pańskim przykładzie realia tamtego dramatycznego czasu, pokazać jak niszczono ludzi”. Zgodził się. Polecił przygotować odpowiedni komunikat. Pracowaliśmy nad nim wspólnie z Adamem. Po wstępnym zatwierdzeniu i zgodzie na przekazanie do mediów, prezydent nakazał wszystko wycofać. Wydzwaniałem, wycofywałem. Przeżyłem kilka najgorszych minut, kiedy usiadłem przed telewizorem, by obejrzeć główne wydanie „Dziennika Telewizyjnego”. Prowadzący, Tadeusz Zwiefka, już na wizji odebrał telefon i odłożył na bok kartkę, pewnie z tym komunikatem, którego miało nie być. Odetchnąłem, bo polecenie prezydenta zostało wykonane, ale tak naprawdę szkoda, bo była to szansa uniknięcia późniejszych pomówień, już bezpodstawnych, z którymi mamy do zgodziłeś się zostać rzecznikiem prezydenta, skoro od dawna wiedziałeś, że nie będzie to łatwa współpraca?- Zostałem rzecznikiem Lecha Wałęsy zanim jeszcze został wybrany na prezydenta, chociaż już było wiadomo, że będzie się ubiegał o prezydenturę. Zaprosił mnie na rozmowę. Był to czas, kiedy oddaliłem się od spraw związkowych, pracowałem dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Zajmowałem się sprawami bliższymi moim zainteresowaniom historyka. Kiedy usłyszałem propozycję, w pierwszym odruchu odmówiłem I wtedy usłyszałem: „Tacy jesteście cwani, proponowałem Kinaszewskiemu, Wołkowi i jeszcze innym i nagle zostaję sam, to z kim mam pracować?”. Trafiło to do mnie, zgodziłem się, ale wiedziałem i powiedziałem to, że kiedy się rozstaniemy, a przecież będzie to musiało prędzej czy później nastąpić, nie bardzo będziemy mogli na siebie patrzyć. Nie żałuję swojej decyzji, cały czas towarzyszyła mi świadomość, że uczestniczę w czymś niepowtarzalnym. Nie przeniosłem się jednak do Warszawy, w domu bywałem raz na dwa tygodnie, raz na sześć tygodni. Wiedziałem, że jestem po prostu w dłuższej okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie budowania podstaw demokratycznego systemu. Niezależnie od wszelkich trudności, po latach PRL rodziło się nowe. Byłeś blisko, co uważasz za najistotniejsze osiągnięcia tej prezydentury?- Nie do przecenienia - wyprowadzenie wojsk sowieckich z naszego kraju. I, oczywiście, sprawa długów, które PRL zostawiła nam w spadku. Towarzyszyłem Prezydentowi w negocjacjach w obu tych sprawach i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że gdyby nie osobiste zaangażowanie prezydenta Wałęsy, nie doszłoby do tak korzystnych dla Polski prezydenta Lecha Wałęsy z prezydentem Borysem Jelcynem; po lewej Andrzej Drzycimskiźródło: przy rozmowie w cztery oczy Jelcyn-Wałęsa. Tych oczu było co prawda więcej, jeszcze rzecznicy obu prezydentów i tłumacze z obu stron, ale przecież wymiana argumentów i decyzje należały do tych dwóch panów. Ogromna pusta sala, długi stół, prezydent Jelcyn wita, pamiętam jak dzisiaj słowa prezydenta Wałęsy skierowane w odpowiedzi: „Panie prezydencie, jest pan prezydentem wielkiego kraju, wielkiego narodu, który teraz uczestniczy w budowie nowej Europy, narodu, który potrzebuje obecności w Europie i Europa potrzebuje Rosji. My Polacy jesteśmy co do tego zgodni”. Tak złapał kontakt z Jelcynem, że dosłownie widać było jak ten rośnie. Na koniec stwierdził: „Nas obydwu urzędnicy wpakowali w taką sytuację, której nie uda się rozwiązać, jeżeli sami nie podejmiemy decyzji. Od nas dwóch zależy, jak będą się w przyszłości układać stosunki między Polską a Rosją”.Ta rozmowa nie trwała nawet godziny. Prezydent Jelcyn był pod ogromnym wrażeniem prezydenta Wałęsy. Najbardziej przekonujące okazały się słowa, że Rosja jest częścią Europy. I padło z ust prezydenta Rosji: „Dobrze. Zgoda”. Potem pozostało tylko uzgodnić szczegóły. Miały to uczynić delegacje obu stron w pełnym składzie i stworzyć potrzebne dokumenty. Równolegle toczyły się w tej samej sprawie rozmowy między Krzysztofem Skubiszewskim, ministrem spraw zagranicznych, a Pawłem Graczowem, rosyjskim ministrem obrony. Bezskutecznie. Kiedy spotkały się obie delegacje, z trudem dotarło do nich, że sprawa jest załatwiona. Po minach przedstawicieli rosyjskiej generalicji widać było, jak bardzo im to nie w smak. Właściwy dokument został podpisany w ostatniej chwili przed uroczystym bankietem, kiedy prezydent Wałęsa odmówił udziału w nim, jeżeli te podpisy nie zostaną złożone przed rozpoczęciem bardzo ważna sprawa załatwiona w czasie tej prezydentury dotyczyła redukcji polskiego zadłużenia. W czasie wizyt w krajach zachodnich Prezydent każde spotkanie z przedstawicielami najwyższych władz rozpoczynał od słów: „Na początku chciałbym porozmawiać o długach!”.Argumentów dotyczących polskiej sytuacji ekonomicznej, wspartych słowami o determinacji społeczeństwa, która doprowadziła do zasadniczych zmian w Europie, z życzliwością słuchali prezydent USA, George Bush, premier Wielkiej Brytanii, John Major, prezydent Francji, François Mitterand. To otwierało drogę do pozytywnych dla Polski wyników rokowań z nie do przecenienia, jak powiedziałeś, ale dziś niemal nieistniejące w powszechnej Właśnie. Czas przełomu wymaga szczególnego zapisu. Co zrobił Piłsudski sto lat temu? Zatrudnił armię dokumentalistów, dbał o utrwalenie właśnie w społecznej świadomości znaczenia faktu odzyskania niepodległości, scalenia trzech odrębnych zaborów. Lech Wałęsa nie zadbał o zapis czasu przełomu, a teraz z nieprawdopodobnym uporem zamazuje się i znaczenie tego czasu, i jego osobiste dokumentację czasu rzecznikowania, przebieg najważniejszych spotkań zapisywałeś w Mam czterdzieści takich notatników, ale właściwe ich wykorzystanie to praca nie dla jednej osoby, ale dla całego sztabu ludzi. Notatki prowadziłem dla siebie, trzeba przecież odnosić je do konkretnych realiów. Muszę przyznać, że próbowałem zainteresować różne instytucje stworzeniem zespołu pracującego nad rzetelnym przekazem dokonań tamtego czasu. Nie było zainteresowania, a w obecnej rzeczywistości politycznej nawet nie ma co wspominać o potrzebie takiego okazję namacalnie dotknąć wydarzeń historycznych, o których, miejmy nadzieję, powstaną rzetelne opracowania. To zamknięty rozdział twojego życia. Inny rozdział to praca badawcza. Historii Westerplatte poświęciłeś wiele lat badań i kilka wydanych Poświęciłem jej czterdzieści lat życia. Zaczęło się od listów od obrońców Westerplatte przysyłanych do redakcji „WTK”. To były lata sześćdziesiąte. Później, kiedy zacząłem pisać monografię poświęconą majorowi Sucharskiemu, ogłosiłem na łamach „Tygodnika Powszechnego” apel z prośbą o kontakt, skierowany do westerplatczyków. Otrzymałem kilkanaście listów z różnych stron świata. Odtąd sprawa stała się dla mnie bardzo bieżące zaangażowanie odciągało mnie od Westerplatte. Po Belwederze zanurzyłem się w działania edukacyjne. Założyłem szkołę komunikacji społecznej w Warszawie i Gdyni. Zrobiłem habilitację, otrzymałem dokumenty potwierdzające uzyskanie tego tytułu naukowego. Niestety, został mi odebrany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną. To było za rządów SLD. Padały argumenty w rodzaju: polityk chce sobie uwić gniazdko na uczelni i przenieść tam swoje polityczne idee. Ciężko to od nowa przyciągnęło moją uwagę. Szczególnie zirytował mnie scenariusz filmu „Tajemnica Westerplatte”, który dostałem do ręki jeszcze przed zakończeniem produkcji. Przyjąłem to jako wyzwanie. Zrozumiałem, że trzeba pokazać sprawę od strony dokumentacji wojskowej, niemieckiej, polskiej, jeszcze innej. Zajęło mi to wiele lat i nie widzę końca. Wydałem kilka książek z tego zakresu. Podstawowe źródłowe to są te dwa tomy („Westerplatte. Reduta w budowie 1926-1939” i „Westerplatte. Reduta wojenna 1939”), teraz piszę trzeci o losach westerplatczyków (wojennych i powojennych). To rewelacyjny materiał, dotąd nie dotknięty przez historyków. Grzebałem w archiwach w całej Polsce, w Anglii, w Niemczech. Ze wzruszeniem otwierałem teczki, do których nikt nie zaglądał przez osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt wartowniczy na Westerplatte był bardzo nowoczesny, złożony z wybranych, najlepszych żołnierzy. Można go porównać do oddziału specjalnego, to była elita. Kolejni komendanci to byli ludzie z doświadczeniem bojowym, przeważnie kawalerowie Virtuti Militari i z przeszkoleniem wywiadowczym. Polski wywiad należał wtedy do wyróżniających się w Europie. O poziomie wyszkolenia i nieugiętym duchu żołnierzy Westerplatte świadczą ich wojenne losy. Znaleźli się w obozach jenieckich, skąd wielu próbowało ucieczek. I udawało im się. Część z nich znalazła się potem w Armii Krajowej, część w wojsku sowieckim, w I armii Berlinga sformowanej w Sielcach, byli tacy, którzy znaleźli się w I Dywizji Pancernej generała Maczka. Ich losy to gotowe scenariusze rozlicznych innych zajęć wracałeś do historii Westerplatte i do gdańskiego domu. Czas pracy w Warszawie nazwałeś okresem dłuższej delegacji. Nie myślałeś nigdy o przeprowadzce do stolicy, gdzie nawiązałeś wiele kontaktów, założyłeś szkołę komunikacji społecznej?- Nie. Gdańsk jest moją miłością, przede wszystkim miłością historyka. Pamiętam to miasto z okresu bezpośrednio powojennego. Jako dziecko chodziłem z rodzicami wśród ruin. Odbudowany Gdańsk nie jest historycznym miastem, pozostały tylko enklawy, ale w tych enklawach, kiedy widzę kawałek muru z gotyckiej cegły, jestem zafascynowany. Kiedy szedłem na studia do Torunia, wiedziałem, że tu wrócę. Kiedy podjąłem pracę rzecznika w Warszawie, wiedziałem, że tam nie zostanę. Gdańsk to moje miejsce na ziemi. Przyciąga jak magnes.(Wywiad jest zapisem rozmów przeprowadzonych w listopadzie i grudniu 2018 r.)Więcej tekstów z działu Historia - zobacz TUTAJ

wywiad przeprowadzony z rodzicami (opiekunami) dziecka. Anamneza polega na „zebraniu danych podczas rozmowy z opiekunami dziecka”4. Według T. Pilcha i T. Bauman „jest rozmową badającego z responden-tem lub z respondentami według opracowanych wcześniej dyspozycji lub w oparciu o specjalny kwestionariusz5”. Wywiad można rozpocząć swo- Ponad sto osób demonstrowało w poniedziałek przed MEN wsparcie dla rodziców dzieci z niepełnosprawnością, którzy żądają zmiany przepisów, by uczniowie z orzeczeniem o kształceniu specjalnym mogli mieć nauczanie indywidualne w szkole. Według MEN przepisy to pod hasłem "O godne życie i prawa osób niepełnosprawnych oraz realizację postanowień Konwencji Praw Osób Niepełnosprawnych" przed Ministerstwem Edukacji Narodowej zorganizowały środowiska związane z Warszawskim Strajkiem Kobiet. Podobne protesty zapowiadano także w Gdańsku, Toruniu, Lublinie i Krakowie. Protestujący manifestowali wsparcie dla rodziców dzieci z orzeczeniem o kształceniu specjalnym, którzy w ostatnią środę złożyli w MEN petycję podpisaną przez 40 tys. osób. Rodzice chcą doprecyzowania zapisów rozporządzeń ministra edukacji narodowej z 9 i 28 sierpnia 2017 roku, by zagwarantowały uczniom z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego realizacji nauczania indywidualnego w szkole. Według nich nowe przepisy spowodowały, że uczniowie z orzeczeniami o potrzebie kształcenia specjalnego i nauczania indywidualnego będą się uczyli w domu, a nie jak dotąd, gdy część zajęć odbywali w szkołach. "Co my możemy, jeżeli mamy kolejne rozporządzenia, które są tak naprawdę fikcją, które mimo próśb, gróźb zostawiają furtki dyrektorom, które nie dają jasnych komunikatów i drogowskazów rodzicom. Cały czas dzieci z niepełnosprawnościami są wykluczane i będą wykluczane, bo taka jest polityka naszego rządu" - mówiła w poniedziałek Monika Auch-Szkoda z Warszawskiego Strajku Kobiet. Natomiast paraolimpijka Karolina Hamer powiedziała, że czas szkoły, chociaż placówka, do której chodziła, nie była dostosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych to "były najlepsze lata" jej życia. "Te dzieciaki dały mi akceptację totalną i poczułam się częścią większej całości. Jasne, nie miałam wózka elektrycznego, ale miałam swoją pasję" - mówiła. Uczestnicy manifestacji mieli transparent z napisem "Żądamy godnego życia dla osób z niepełnosprawnością". Kilkanaście osób utworzyło z papierowych serc napis: "Nie wykluczać dzieci!!!". Były też flagi Strajku Kobiet i Pracowniczej Demokracji. Organizatorzy demonstracji twierdzili, że odbywa się ona "w czasie, kiedy dzieci z niepełnosprawnościami rząd usiłuje wyrzucić ze szkół". Minister edukacji narodowej Anna Zalewska pytana w poniedziałek w Polsat News o protesty w związku ze zmianami dotyczącymi edukacji dzieci niepełnosprawnych powiedziała: "Te protesty już się kończą, dlatego, że dzieci po prostu są w szkole". "Indywidualne Programy Edukacyjno-Terapeutyczne właśnie mają być skierowane do każdego dziecka i tak skrojone, jak dziecko potrzebuje, tzn. (dziecko ma) tyle godzin, ile trzeba w szkole z rówieśnikami i w szkole indywidualnie" - wyjaśniła. Minister była też pytana o pieniądze na edukację dzieci niepełnosprawnych i czy nie będzie oszczędności na organizacji kształcenia takich uczniów. "Przypominam, że MEN na 190 tys. dzieci z orzeczeniami ma 7 mld 100 mln zł (w ramach subwencji oświatowej - PAP). Wprowadziliśmy mechanizm, który nie pozwala tych pieniędzy dotknąć, mają być tylko i wyłącznie kierowane dla tych dzieci. Oprócz tego jest 300 mln zł na wczesne wspomaganie, pomoc psychologiczno-pedagogiczną. 200 szkół i przedszkoli jest w +Dostępności plus+, by eliminować bariery" - odpowiedziała. Odnosząc się do złożonej w środę petycji, MEN napisał w komentarzu przesłanym PAP: "Niepełnosprawność nie jest wskazaniem do kierowania ucznia na indywidualne nauczanie. Uczeń z niepełnosprawnością ma się uczyć w szkole ze swoimi rówieśnikami, a nie tak jak dotychczas w odrębnym, wyizolowanym pomieszczeniu w szkole. Szkoła ma to zapewnić. To obowiązek dyrektora. Co jest istotne, rodzice mają wpływ na ustalenie procesu edukacyjnego swojego dziecka. Gwarantujemy im to prawem" - wskazano. Podkreślono, że "zajęcia edukacyjne przeprowadzane są w domu ucznia tylko w sytuacji, gdy jest on chory i nie może uczęszczać z tego powodu do szkoły. Kiedy stan zdrowia ucznia ulegnie poprawie, wraca on na zajęcia do szkoły. Dodatkowo przepisy dopuszczają organizację zajęć edukacyjnych z klasą oraz udział w innych formach życia szkoły, kiedy stan zdrowia ucznia na to pozwala. Te zapisy dotyczą ucznia chorego, a nie ucznia z niepełnosprawnością" - napisano. autorzy: Marcin Chomiuk, Danuta Starzyńska-Rosiecka mchom/ dsr/ wus/ Wspomnienia z PRL przechodzą przez podobny filtr. Wydobycie ze zbiorowej pamięci tego, co stłumione i wyparte, wymaga żmudnych zabiegów. Polityka pamięci wskazuje, kim każdy z nas powinien być w przeszłości. – Tworzy siatkę wartości, z którą musi się zmierzyć każdy, kto chce opowiedzieć własną historię.
Proszę opowiedzieć o swoim życiu. Zacznijmy tę opowieść od początku, zanim stał się pan ikoną polskiej Balcerowicz: Moja rodzina była typowa w tym sensie, że wojna, a potem komunizm nałożyły ileś tam ograniczeń. Wychowałem się ?w Toruniu. Choć według oficjalnych zapisów urodziłem się w Lipnie, ?to mama wyznała mi, że naprawdę przyszedłem na świat w domu jej matki we Włocławku. Ale dokumentów zmieniać już nie będę. Od drugiego do osiemnastego roku życia mieszkałem w Toruniu, stąd też właśnie Toruń traktuję jako swoje rodzinne miasto. Tam kończyłem szkołę podstawową ?i liceum. Ulica, przy której stała podstawówka, najpierw się nazywała im. Hanki Sawickiej, ?w 1956 roku przywrócono poprzednią nazwę Łąkowa, od ulicy, przy której się mieściła. Potem znów się nazywała im. Hanki Sawickiej, a po 1989 roku wróciła Łąkowa – ten detal pokazuje historyczne zawirowania komunistycznej Polski. Ani ojciec, ani mama nie mieli wyższego wykształcenia – mama średnie, ojciec był czeladnikiem masarskim. Moja mama, Barbara, miała 13 lat, gdy wybuchła wojna. Była bardzo zdolna i bardzo chciała się kształcić, ale wojna, a potem obowiązki rodzinne na to nie pozwoliły. Zawsze dużo czytała. Ojciec, Wacław, też się odznaczał bystrością umysłu. Po wojnie przejął poniemieckie gospodarstwo niedaleko Lipna i tam gospodarował. Kiedy miałem dwa lata, rodzice przenieśli się do Torunia, do proletariackiej dzielnicy Mokre. Ojciec był człowiekiem bardzo energicznym, myślę, że energię mam po nim. Starał się na tyle, na ile socjalizm pozwalał, zapewniać rodzinie przyzwoite warunki życia. Kupił w Toruniu stary dom, ?w którym nie było żadnych wygód, sławojka na zewnątrz. Odziedziczyliśmy też rodzinę lokatorów. Ojciec, jako człowiek zaradny, kupił im inne mieszkanie i mieliśmy dom do dyspozycji. Zmodernizował go, pojawiła się łazienka, a nawet centralne ogrzewanie, a więc całkiem spory komfort jak na tamte czasy. Dobudował werandę i tam sobie urządziłem swój pokój, zrobiłem półki na książki, kupiliśmy jakieś stare biurko. Było tam zimno, ale dla mnie najważniejsze, że miałem swoje pomieszczenie. U nas w domu nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń" Po jakimś czasie rodzice wybudowali nowy dom, w innej, lepszej części Torunia i tu nieoczekiwanie historia naszej rodziny splata się ?z ojcem Rydzykiem. Otóż niedaleko od nas mieszkał ogrodnik, nazywał się Poznański. Był skąpy, awanturował się nawet o garść czereśni zerwanych z jego drzewa. I ten skąpy Poznański znienacka zapisał swoją posiadłość ojcu Rydzykowi. ?I tak oto dwieście metrów od domu rodziców stopniowo rozwijało się imperium Rydzyka. Nawet nie wiem, czy ojciec Rydzyk ma świadomość, że mieliśmy wspólnego znajomego, bo nasze drogi nigdy się nie przecięły. Ja już wtedy mieszkałem w Warszawie. Gdy byłem dzieckiem, ojciec kierował państwową tuczarnią świń (w socjalizmie świnie w dużej ilości też musiały być państwowe). Tuczarnia to było bardzo ciekawe miejsce, bo tam pracowali ludzie ?z toruńskich slumsów. Zwykle się uważa, że socjalizm zlikwidował slumsy, a to nieprawda. W Toruniu były slumsy nazwane Dębową Górą, to było przedmieście Torunia, położone na piaskowych wzgórzach. Stały tam sklecone z byle czego domy i jak rodzina się powiększała, to w nocy dobudowywano byle jak pokój. Wyglądało to trochę jak fawele w Ameryce Łacińskiej. Mieszkali tam ludzie, których duża część trafiała do więzienia, a po odsiadce szli pracować do tuczarni. Ojciec musiał być twardy i silny, by nad tym wszystkim zapanować – miał pod sobą tzw. element i jakieś 2 tysiące świń. Dla mnie to też była dobra szkoła życia, bo duża część moich kolegów ze szkoły podstawowej pochodziła właśnie z Dębowej Góry. Niektórzy z nich mieli to do siebie, że zostawali na drugi rok. I z nimi najczęściej się biłem. Lubiłem te pojedynki ze starszymi. Zorganizowałem nawet nieformalną grupę, pamiętam do dziś, byli w niej bracia Kociołkowie, świetni kompani, również do bijaczki. Walczyliśmy dość regularnie. To były czasem ostre bójki. O co się pan bił? Szczerze? Żeby się bić. Czasami były też szlachetniejsze motywy. Na przykład jakiś chłopak z Dębowej Góry, dwa lata starszy ode mnie, zaczął grozić jednemu z bliźniaków, którzy chodzili z nami do klasy. Poszło o jakąś dziewczynę, mimo że to była dopiero szósta klasa. Bliźniacy byli dobrze zbudowani, ale ja złożyłem deklarację, że ich obronię. Wyszliśmy ze szkoły, już stoi wataha chłopaków z Dębowej Góry, a na czele niezły zabijaka, pamiętam, że nazywał się Derkowski. Zbliża się do bliźniaka, którego miałem bronić. Wysunąłem się do przodu ?i nagle poczułem, że coś ciepłego spływa mi po głowie. W bojowym ferworze nie zauważyłem, że rąbnął mnie kijem. Krew spływała, w związku z tym bójka się skończyła, moi koledzy zaprowadzili mnie do przychodni, gdzie mi obwiązano głowę, a Romek Kociołek pojechał ?z zakrwawioną koszulą do mojej mamy, budząc jej przerażenie. Była awantura? Nie, mama była pewnie za bardzo przerażona. A może wytłumaczyłem, że sprawa była słuszna, a w słusznej sprawie dyshonorem byłoby nie walczyć? Gdzie pan nauczył się bić? Byłem samoukiem. Byłem dosyć silny po ojcu. Nasz ulubiony sport, prócz tych bójek, polegał na tym, że organizowaliśmy pojedynki jeźdźców. Brało się kogoś na grzbiet, po drugiej stronie w takim samym szyku stawał przeciwnik, chodziło o to, kto kogo obali. Byłem w tym dobry, nie jako jeździec, ale jako koń, mocny i wytrzymały. Miałem też osobisty powód, żeby się tłuc z chłopakami. Przezywali mnie kułak albo bamber, czyli ?z niemieckiego bogaty chłop. Mówimy o połowie lat 50., kiedy takie określenia stanowiły obrazę. Faktycznie, jak na tamte czasy, byliśmy kułakami. Mój ojciec oprócz pracy w tuczarni miał na Mokrem, gdzie mieszkaliśmy, gospodarstwo – świnie, krowy, drób, jak nastała epoka zwierząt futerkowych, a była to taka enklawa gospodarki rynkowej w socjalizmie, bo brakowało dewiz, ojciec hodował lisy i nutrie. Do moich obowiązków już w szkole podstawowej należało czyszczenie klatek. Okropne zajęcie. Każdego lisa czy nutrię trzeba było złapać za ogon ?i za ten ogon przytrzymywać w górze, bo inaczej gryzły, a drugą ręką sprzątać klatkę. Innym moim obowiązkiem było codziennie przed szkołą zawozić na rowerze kanki (tak to się mówiło w Toruniu) z mlekiem. 20 litrów do mleczarni oddalonej o dwa kilometry. Zostawiałem mleko, a z powrotem przywoziłem serwatkę, którą karmiliśmy zwierzęta. Jeszcze jednym moim obowiązkiem było przyganianie wieczorem krów ?z pastwiska. Odbywało się to, niestety, na oczach moich koleżanek. A krowy, jak tylko wychodziły na ulicę, podnosiły ogony i... wiadomo. Trochę głupio mi było ?z tymi krowami. Wstydził się pan tych zajęć? No, nie byłem zachwycony tym, że tak się odróżniamy od sąsiadów. Myślę, że każdy na moim miejscu z tymi krowami tak by się czuł... Ale była też historia ze świniami. Pamiętam, że raz jakaś ogromna maciora nam uciekła i pobiegła na przystanek tramwajowy, gdzie stało mnóstwo ludzi. Wtedy pierwszy raz odmówiłem prośbie mamy, żebym ją przygonił. Postawiłem się, to już było dla mnie nie do wytrzymania. Jakie miał pan relacje z rodzicami? Ojciec nie należał do ludzi, którzy łatwo okazują uczucia. Był wychowany we wsi Wrocki koło Brodnicy, a w takim chłopskim środowisku nie okazywało się uczuć. Choć nie był wylewny, był dobrym człowiekiem. Bardzo ciężko pracował. Gdy wracał do domu, natychmiast zasypiał ze zmęczenia, a wtedy moje dwie siostry zaplatały mu cichutko warkoczyki na głowie. Siostry są ode mnie młodsze: Ewa ?o 1,5 roku, Krystyna o cztery lata. Złościł się? Nie. Ale pamiętam, jak raz zezłościł się na mnie. Mama przygotowywała codziennie duży dzbanek z kawą zbożową. I nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że kiedyś wieczorem wlałem mu fusy z tego dzbanka do filcowych gumiaków, które zakładał zimą. Rano następnego dnia usłyszałem krzyk. To ojciec włożył nogi do butów... Nie miał dla nas dużo czasu, bo jako osoba bardzo przedsiębiorcza starał się wykorzystywać wszelkie legalne marginesy socjalizmu. Dzięki jego zaradności żyliśmy na niezłym poziomie. Na przykład najpierw pojawił się w domu motocykl, a potem auta. Pierwszym był przedwojenny fiat, później zaliczyliśmy wszystkie socjalistyczne modele – wartburga, warszawę, moskwicza, nysę. Prawo jazdy zrobiłem w 16. roku życia i byłem bardzo szczęśliwy, że ojciec pozwalał mi prowadzić. Czasem jeździłem do Ciechocinka, gdzie kupowaliśmy niezbyt świeże jaja na karmę dla zwierząt. Kiedyś zaliczyłem nieprzyjemną przygodę. Na jakimś zakręcie nie wyrobiłem się i rozbite jaja rozlały się po całym wartburgu. Pojechałem nad rzeczkę i zawzięcie szorowałem samochód, ale nie dało się zatrzeć wszystkich śladów, zwłaszcza zapachowych. Na szczęście ojciec okazał się wspaniałomyślny i w dalszym ciągu mogłem prowadzić. Do dziś jazda samochodem sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza szybka, jeśli mogę sobie na to pozwolić. A mama? Ciepła, wyrozumiała, do dziś taka jest. Gdy ją odwiedzam w Toruniu, proszę tylko, żeby nie oglądała wciąż telewizji, bo strasznie przejmuje się kłótniami polityków ?i tym, co powiedzą na mój temat. Urodzona w 1926 roku, była najmłodszym dzieckiem w rodzinie liczącej siedmioro dzieci (dwoje zmarło). Mieszkali we Włocławku, na przedmieściu nazwanym Dolnym Szpetalem. Na początku wojny wkroczyli Niemcy, wysiedlili rodzinę, jej ojciec, mój dziadek, którego nigdy nie poznałem, zmarł w 1939 r. w towarowym pociągu na zapalenie płuc. Tułali się gdzieś po Śląsku, potem udało im się przyjechać do Warszawy, gdzie mieszkała jej starsza siostra Gienia, matka Marka Jakóbisiaka, mojego kuzyna i najlepszego przyjaciela. Bieda, wojna, nie miała warunków, żeby się uczyć. Pod koniec wojny poznała mojego ojca. Wyszła za mąż, mając 18 czy 19 lat. Stanowili kontrastową parę – ona drobna, niewysoka, on o 13 lat starszy, duży, postawny, bardzo silny fizycznie. Pamiętam wakacje, które spędzaliśmy u mojej babci we Włocławku. Tam był sad, w sadzie staw. Kiedyś ugrzązł w nim wóz. Nawet końmi nie dało się go wyciągnąć, dopiero mój ojciec dał radę. Z taką siłą nadawał się do kierowania państwową tuczarnią świń... Mama była zapracowana w gospodarstwie, ale miała czas dla nas. Pamiętam, jak się w końcu zebrała, żeby mnie uświadomić. Oczywiście już dawno od kolegów wiedziałem co i jak, więc uciekłem, żeby nie mówiła mi takich przerażających rzeczy. Jak już wspominałem, rodzice nie mieli wyższych studiów. Do nas nie przychodzili ludzie, którzy dyskutowali o abstrakcyjnych problemach, rodzice nie przekazywali nam wiedzy wyczytanej z książek, ale przywiązywali niesamowitą wagę do tego, aby cała nasza trójka zdobyła wyższe wykształcenie, w domu panował wręcz kult wykształcenia. Tę atmosferę bardzo dobrze pamiętam do dziś. Stwarzali nam dobre warunki, te wszystkie moje obowiązki, jak rozwożenie mleka czy przepędzanie krów, nie odbywały się kosztem nauki. Sam fakt, że ja i moje dwie siostry dostaliśmy się na studia – Ewa skończyła medycynę, Krysia biologię – było dla nich niesłychanym rodzinnym osiągnięciem. Traktowali to jako społeczny awans dzieci. A jak się dowiedzieli, że zostanę pracownikiem naukowym na uczelni, byli zachwyceni. Jestem więc przykładem awansu społecznego w PRL. Ale jakoś nie czuję za to do PRL wdzięczności. O tym, jak szerokie były ambicje naszych rodziców, świadczy też fakt, że postanowili nauczyć nas gry na pianinie. Przez sześć lat, chcąc nie chcąc, chodziłem do ogniska muzycznego. Bez większego entuzjazmu uczyłem się muzyki, bo interesowały mnie inne rzeczy, jak czytanie książek i sport. Jeszcze wtedy nie śmiałem się jednak przeciwstawić rodzicom, w związku z tym wybrałem strategię niekonfrontacyjną. Siadałem przy pianinie, mechanicznie grałem gamy i pasaże, ale zamiast nut miałem rozłożoną książkę. Mimo to byłem niezły i zostałem zakwalifikowany do muzycznego popisu. Na swoją zgubę, o czym jeszcze nie wiedziałem. W centrum Torunia w szacownym gmachu Dworu Artusa zgromadzili się znajomi, przyszli oczywiście rodzice, pełna sala. Zacząłem grać, dochodzę prawie do końca i nagle zapominam. Czarna dziura, pustka, wyparowały mi z głowy końcowe akordy! Próbuję raz, próbuję drugi, nic, zgroza. W końcu wstałem i uciekłem za kulisy. To był jeden z najmniej przyjemnych momentów w moim młodym życiu. Nawet przeganianie krów wiązało się z mniejszym wstydem. Jaki był stosunek pana rodziców do komunizmu? U nas nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Panowała taka, można powiedzieć, niewypowiedziana atmosfera, że jest, co jest, i tego nie da się zmienić. W związku z tym nie wyniosłem z domu ani ocen, ani nawet informacji na temat systemu, w jakim dorastałem. Ten polityczny indyferentyzm trwał długo, pewnie również dlatego, że w liceum i do III roku studiów zajmowałem się wyczynowo lekkoatletyką i miałem mało czasu na inne rzeczy poza nauką. Pamiętam, aż wstyd przyznać, że w marcu 1968 roku byłem zaskoczony i zdezorientowany, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy obserwuję drogi życiowe innych ludzi, dochodzę do wniosku, że to, jak one się potoczą, w głównej mierze zależy od środowiska, w którym się przebywa, czyli od dostępu do informacji. W mojej rodzinie informacji o takim znaczeniu nie dostawałem, w szkole – też nie. Byłem tak nieuświadomiony politycznie, że chcąc się nauczyć rosyjskiego, brałem w szkole średniej podręczniki radzieckie na temat historii i czytałem te wszystkie bzdury o wojnie koreańskiej. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń". A SGPiS, gdzie studiowałem, na pewno nie był dysydencką uczelnią. A religia? Chodziłem na lekcje religii, przystąpiłem do pierwszej komunii, bierzmowania. Ale to było raczej zwyczajowe zachowanie niż autentyczna wiara. Myślę też, że od wiary odepchnęli mnie księża. Na lekcjach religii nie miałem szczęścia do inteligentnych duchownych, a wprost przeciwnie, do nieinteligentnych. To pewnie wpłynęło na to, że jestem agnostykiem. Ale nie jestem antyklerykałem, dostrzegam wielką rolę, jaką Kościół odegrał zwłaszcza w socjalizmie. Uważam też, że Kościół i – szerzej – Kościoły są bardzo ważne w pomaganiu ludziom w autentycznej potrzebie. Mogą to robić lepiej niż państwowi urzędnicy. Naczelna idea chrześcijaństwa jest piękna – i dlatego taka trudna w realizacji. Kościoły, które popierały wojenne agresje, były jej zaprzeczeniem. Co zatem w młodości było dla pana najważniejsze? Sport, nauka języków obcych i czytanie książek. W liceum pochłaniałem literaturę piękną. Jak sobie powiedziałem, że teraz pora na literaturę francuską, to nie było tak, że coś tam tylko przewertuję. Czytałem systematycznie Maupassanta, Flauberta, Camusa. No, przez Prousta nie przebrnąłem. Jeśli książki historyczne, to szeroki wachlarz. I tak dalej. Historia zresztą była i jest moją pasją. W podstawówce miałem nauczycielkę historii, która wchodziła do klasy i mówiła: – Balcerowicz, przedstaw tę lekcję. Ja ją przedstawiałem, a ona robiła na drutach. Od pewnego momentu dużą rolę zaczął odgrywać sport. Zaczęło się od walki z nadwagą. Wtedy, w czasach dość powszechnej biedy, rodzice dążyli do tego, żeby dzieci „dobrze" wyglądały. Wówczas znaczyło to po prostu, że dziecko ma być pulchne. No i rzeczywiście, dzięki staraniom mamy i ojca dobrze wyglądałem. Miałem nadwagę gdzieś od trzeciego do jedenastego, dwunastego roku życia. Nawet dzisiaj, gdy mi ktoś powie, że dobrze wyglądam, to się niepokoję, przypominając sobie tamto znaczenie tego komplementu... Ale wracając do mego dzieciństwa w Toruniu: wówczas w szkołach podstawowych dzieci w ramach zajęć z wf. miały czwórbój lekkoatletyczny. Zresztą powszechny sport był jedyną, według mnie, oprócz nauczania matematyki i przedmiotów ścisłych, dobrą inicjatywą socjalizmu. Czwórbój obejmował bieg na 60 metrów, skok w dal, skok wzwyż i rzut piłeczką palantową. No i okazało się chyba w piątej klasie, że mam słabe wyniki, bo byłem za gruby. A bracia Kociołkowie przodowali. No to się zawziąłem. Ambicja, żeby być najlepszym? Po prostu było mi głupio. Zbiłem sobie stojak do skoków wzwyż, zacząłem biegać codziennie po lekcjach, ?z kolegą ćwiczyłem trójskok z miejsca i w ciągu roku znalazłem się w czołówce szkoły. W siódmej klasie byłem najlepszy w szkole w biegach na 60 m, a w liceum zacząłem trenować pięciobój lekkoatletyczny, czyli bieg na 100 metrów, skok w dal, skok wzwyż, pchnięcie kulą, rzut dyskiem. I tu miałem rekord szkoły w dwóch różnych konkurencjach: w rzucie dyskiem oraz ?w skoku w dal. W rzucie dyskiem wygrałem z nauczycielem wf., ?a jednocześnie trenerem kadry narodowej ciężarowców, panem Bardzińskim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Byłem zafascynowany sukcesami polskich lekkoatletów, to czasy słynnego Wunderteamu – końcówka lat 50. Nie wciągnęła mnie piłka nożna, jak wielu moich kolegów, natomiast lekkoatletyka tak. ?W pewnym momencie postanowiłem specjalizować się w biegach średnich. To spowodowało, że ?w liceum zacząłem uprawiać biegi bardziej profesjonalnie, w klubie sportowym Pomorzanin w Toruniu. Moi rodzice przyjęli to z ulgą, bo mieli obawę, że przedwcześnie się ożenię i zrujnuję sobie karierę, że zrobię dziecko – takie typowe obawy rodziców dorastającego chłopca. A pan sam co takiego odnalazł w uprawianiu sportu? Poprawiać wyniki, żeby wygrywać. Trening biegacza polega na tym, że trzeba codziennie biegać, również zimą. Biega się kilometrami po śniegu, najlepiej, jak się trzeba przedzierać przez śnieg głęboki aż po pas. Pierwszej zimy nie przetrenowałem solidnie i nie poprawiłem znacząco wyników, ale kolejnej zimy nie zmarnowałem i okazało się, że jestem najlepszy w Toruniu. Potem zdobyłem mistrzostwo województwa bydgoskiego w biegach przełajowych. W 1965 r. zostałem zaliczony do kadry narodowej juniorów na 800 m. Przyjechałem ?na zgrupowanie sportowe do AWF ?w Warszawie, tam czas jakiś trenowałem i uczestniczyłem w dwóch międzynarodowych meczach lekkoatletycznych, jeden był z NRD, a drugi z Rumunią. Wtedy po raz pierwszy wyjechałem za granicę, do Rumunii. Nie wygrałem, ale zająłem przyzwoite miejsce. W tym samym roku zdałem na Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS, dzisiaj SGH, nie wiedząc, ?o co na tych studiach do końca chodzi. Ale przyjechałem na egzamin jako sportowiec wyczynowiec i to było powodem mojej dumy. Po pierwszym semestrze na uczelni wygrałem w Otwocku mistrzostwa Polski juniorów w biegach przełajowych. Pamiętam, że było nas w czołówce trzech. Jeszcze został podbieg pod górę ?– wyprzedziłem tych dwóch, potem był zbieg i myślałem tylko o jednym: nie daj się wyprzedzić! I nie dałem. Podekscytowany rozważałem w myślach, co też powiedzą moje koleżanki i koledzy z Torunia, gdy się dowiedzą, że jestem mistrzem Polski. Potem uczestniczyłem w reprezentacji i AWF, i SGPiS w różnych zawodach. Dlaczego więc pan sport porzucił? Wyczynowe sporty uprawia się po to, aby wygrywać, a nie po to, żeby trenować, bo sam trening nie jest wielką przyjemnością. To dosyć nudne zajęcie, tak biegać pod górę, zresztą to samo można powiedzieć na przykład o pływaniu. Chyba żadnej dyscypliny nie uprawia się wyczynowo dla przyjemności treningu, tylko dla wyniku, a jak efektu nie ma, to nie warto tego robić. Przynajmniej tak było w moim przypadku. W jakimś momencie doszedłem do szczytu formy, bo, jak to się mówi, trochę przetrenowałem. I podjąłem decyzję, że z tym kończę, bo skoro przestaję wygrywać, to nie ma sensu brnąć dalej. To było na drugim albo trzecim roku studiów. Przegrane bolały? Nie były przyjemne. Gdy więc doszedłem do wniosku, że w sporcie wyczynowym doszedłem do ściany, zamknąłem ten wątek mojego życia. Ale traktuję go jako bardzo istotną część mojej biografii, bo ile osób było wyczynowymi sportowcami? Ile osób było mistrzami Polski? Gdy pytają mnie, co uważam za swoje największe osiągnięcie, to żartobliwie odpowiadam – mistrzostwo Polski w lekkiej atletyce. Nie afiszuję się z tym, ale sukcesy sportowe są źródłem mojej satysfakcji. I gdy patrzę na ludzi, którzy nigdy nie byli wyczynowymi sportowcami, a potem pragną to nadrobić maratonem, to mam mieszane uczucia. Zresztą regularne bieganie maratonu w starszym wieku jest bardzo niezdrowe. Trochę litości dla Grzegorza Kołodki, bo to jawna aluzja... Nie, to była generalna rada. Takim ludziom zalecam truchcik. Przez wiele lat biegałem sobie tak dla formy fizycznej, teraz wolę jeździć z żoną na rowerze, pływać w ciepłych morzach, a w lecie – w Bałtyku lub jeziorze, i grać z wnukiem w ping-ponga. Niekiedy udaje mi się z nim wygrać, co traktuję jako osiągnięcie, bo chociaż ma dopiero dziewięć lat, jest bardzo dobry. „Trzeba się bić". Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawia Marta Stremecka. Wyd. Czerwone i Czarne, 2014 r
Wywiad na temat stanu wojennego w Polsce w 1981 roku. Ponad dwadzieścia lat temu naszą ojczyzną wstrząsnęły wydarzenia grudniowe. Był to stan wojenny. Dla jednych stan wojenny to czasy manifestacji, nielegalnej prasy, konspiracji. Dla innych tamte dni to długie kolejki, brak mięsa w domu, kartki na słodycze; to poczucie niepewności

Do kin wchodzi niebawem film „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Trudno się dziwić, że ktoś postanowił opowiedzieć o walce najsłynniejszej polskiej seksuolog czasów PRL-u o wydanie książki, która na zawsze odmieniła życie seksualne Polaków. Dostał gotowy scenariusz do ręki. Czytali ją wszyscy, niektórzy ukradkiem, żeby rodzice nie widzieli. Jej „Sztuka kochania” rozeszła się w większym nakładzie niż „Trylogia”„Pan Tadeusz”, czy „Biblia”. W swoim małym, ale przytulnym mieszkanku w kamienicy przy ul. Piekarskiej 5 miała dużo książek i wygodne fotele do długich rozmów z przyjaciółmi. Dzisiaj na ścianie kamienicy wisi wielka tablica: „W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości”. Sama życie miała burzliwe, dla wielu skandalizujące, ale jak nikt innym wpłynęła na seksualne obyczaje Polaków. „Michalina dorastała w głodnych latach dwudziestych poprzedniego wieku, ale miała dużo szczęścia, ponieważ rodzice byli ludźmi wykształconymi, mieli status, co zapewniło jej w miarę dostatnie dzieciństwo. Nie było to takie częste w tamtych latach, bo niemal połowa dorosłych Polaków nie potrafiła wówczas czytać. Ojciec Michaliny, Jan Braun, był kierownikiem pierwszej powszechnej szkoły w Łodzi przy ulicy Klonowej 11, gdzie razem z żoną, dziećmi i teściem zajmował niewielkie mieszkanko w kamienicy z zawilgoconej, czerwonej cegły. Mama, Anna Żylińska, kiedy jeszcze nie miała trójki dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego, ale zarabiała zaledwie na bieżące potrzeby. Pensja ojca szła w dużej części na studia biologiczne w Warszawie.” - pisze Violetta Ozminkowski, autorka książki o prywatnym życiu pierwszej damy polskiej seksuologii „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”.W szkole nie była zbytnio lubiana. Najwyższa w klasie, do tego z lekkim zezem - koleżanki były dla niej bezwzględne, chociaż ona też potrafiła rzucić im prawdę między oczy. Akceptowała ją Wanda, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, z czasem nierozłączna towarzyszka życia.„Koleżanki w większości mnie nie lubiły. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wybierano mnie nigdy do koła ani na ojca Wirgiliusza, ani na starego niedźwiedzia, co mocno śpi. Pewnie dlatego, że zawsze miałam złośliwy i cięty język, a poczucie humoru jeszcze nie dojrzało we mnie na tyle, żeby złagodzić ostrość przycinków” - pisała Wisłocka w „Malince, Bratku i Jasiu.”Przed II wojną światową, mieszkała z rodzicami w budynku szkoły powszechnej przy ul. Wspólnej 5/7, skąd wywieziono ich do Generalnego Gubernatorstwa, do Krakowa. Niedługo potem rozstała się z rodzicami, którzy wyjechali do wsi Narama w powiecie miechowskim, Jan Braun objął tam stanowisko nauczyciela w miejscowej szkole. Ona wyszła za maż za Stanisława Wisłockiego chemika i razem z nim wyjechała do Warszawy.„Mój ojciec był nieczułym, zimnym człowiekiem. Miał encyklopedyczną wiedzę na każdy temat, był bardzo oczytany i inteligentny, ale nie umiał kochać. Nie znosił zwierząt, widok kaleki na ulicy - a po wojnie było ich wielu - raził jego uczucia estetyczne. Twierdził, że nie powinni wychodzić z domu. Kobiety się za nim uganiały, bo był wysoki, przystojny, taki nordycki typ z niebieskimi oczami.” - opowiadała Violettcie Ozminkowski Krystyna Bielewicz, córka Michaliny Wisłockiej. I dalej: „Mama mówiła o sobie, że jest typem czcicielki, jeśli się z kimś przyjaźniła czy kochała, stawiała tę osobę na piedestale. Poza tym należała do kobiet, które budzą się seksualnie po trzydziestce. Nie przepadała za seksem z ojcem. Wanda za to była kobietą z temperamentem i bardzo ojcu pasowała. To mama zaproponowała życie w trójkącie Wandzie. Przyjaciółka na początku była w szoku, tłumaczyła jej, że nie może zakochać się na zawołanie, ale ojciec chętnie się na ten układ zgodził, bo jedna kobieta mu nigdy nie wystarczała. Podrywał już inne dziewczyny, kiedy byli narzeczeństwem z mamą. Nazywał je guzikami, co miało znaczyć, że są to nic niewarte miłostki. O wszystkich opowiadał mamie ze szczegółami. (…) Mama czciła go, jak bóstwo, a kiedy mówił, że inne kobiety się nie liczą i będzie ją zawsze kochać najmocniej, wierzyła mu. Bardzo długo sama przed sobą udawała, że nie jest o niego zazdrosna, że takie przyziemne uczucia nie dotyczą ich miłości. W rzeczywistości walczyły z Wandą o względy ojca, jak dwie lwice. Kiedy jeszcze w czasie wojny mama zachorowała na tyfus i po powrocie ze szpitala wyglądała jak ogolony na łyso szkielet, potwornie cierpiała, gdy dochodziły do niej zza ściany odgłosy ich radosnego śmiechu, przekomarzania się. Czuła się odrzucona nie tylko przez Stacha, ale też przez przyjaciółkę.”Bo był chyba największy szok, dla tych, którzy nie znali prywatnego życia Wisłockiej - przez lata żyła w trójkącie. Mówiła o tym otwarcie później, jeszcze nie wtedy, kiedy dzieliła mieszkanie z mężem i życie, pozornie, było jej na rękę - mogła skupić się na pracy. Po studiach codziennie przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździła z Warszawy do Białegostoku. Pracowała w szpitalu położniczym, była asystentką prof. Stefana aby być naukowcem. Otworzyła przewód doktorski, ale musiała go przerwać. Życie jej się pokomplikowało. Trójkąty, co dowodzi życie, najczęściej się nie sprawdzają. Zaszły z Wandą w ciążę niemal w tym samym czasie. Aborcja nie wchodziła w grę, ale Wanda nie chciała urodzić dziecka, którego ojciec byłby w papierach „nieznany”. Wisłocka wpada wówczas na szalony pomysł, żeby pojechać rodzić gdzieś na zapadłą prowincję. Potem wrócić i powiedzieć, że urodziła bliźniaki. Tak zrobiły. Wisłocka nigdy się do tego nie przyznała, nawet w jednym z ostatnich wywiadów, jakiego udzieliła Dariuszowi Zaborkowi z „Gazety Wyborczej”. „Myśmy mieli zasadnicze przykazanie, że wszystko o sobie wiemy, nie mamy żadnych tajemnic. Grało, dopóki Wanda pewnego dnia nie powitała mnie nowiną: „Wiesz, Wisłocki z tobą się rozwodzi, a ze mną ożeni”. Wymyślili, że zabiorą jedno dziecko. O, nie! I w tym miejscu skończyła się miłość. Bo już takiej łobuzerki to nie. Co to, to nie” - mówiła został z żoną, ale najwidoczniej nie potrafił już żyć we dwoje, rozwiedli się, dzieci zostały przy była matką? Córka, Krystyna Bielewicz mówi, że nie czuje do niej żalu, ale brakowało jej matki. Raczej nie sprzątała, słabo gotowała, miała ważniejsze sprawy na głowie. Dzieci, czasami jakby jej przeszkadzały. W każdym nrazie, nie zawsze znajowała dla nich czas.„(…) Umiała zwalić na kogoś prozę dnia codziennego, więc wysłała nas z Krzysiem do swojej mamy. Mimo tego, że babcia była ciężko schorowaną kobietą, która na dodatek zajmowała się już Ewą Braun, tą samą, która później dostała Oscara za scenografię do „Listy Schindlera”, córką mojego wujka Andrzeja Brauna, kiedyś bardzo popularnego pisarza. Musiało być babci niewiarygodnie ciężko, tym bardziej, że mieszkała w Łodzi i na pomoc swoich dzieci na co dzień nie mogła liczyć. Dlatego po roku napisała rozpaczliwy list, że nie ma siły zajmować się nami dłużej i wtedy zamieszkaliśmy z mamą, tatą i Wandą w akademiku na Placu Narutowicza. Poszliśmy do przedszkola. Później, kiedy zabrakło Wandy, mama podrzuciła mnie serdecznej przyjaciółce lekarce na półtora roku. Pamiętam też, że kiedy byłam w sanatorium leczona na gruźlicę węzłów chłonnych, odwiedziła mnie tylko raz przez dwa lata, choć to wcale nie znaczy, że mnie nie kochała i się o mnie na swój sposób nie troszczyła.” - mówiła Krystyna Bielewicz Violettcie dużo pracowała. W latach 50. była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. Zajmowała się poradnictwem, jeśli chodzi o antykoncepcję, ale też, jeśli chodzi o leczenie niepłodności. Jeździła po Polsce i uświadamiała dziewczyny i młode mężatki, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą. Nierzadko słyszała, że jest Hitlerem zabijającym polskie dzieci. Raz chciano ją obrzucić zgniłymi jajkami. W najlepszym razie, straszono, że na jej spotkania przyjdą księża i dadzą jej popalić. Mówiła: „Mam to w dupie. Kobiety, ich jakość życia w komunistycznej Polsce - to się dla niej liczyło. O dziwo, to nie księża, ale lekarze ginekolodzy byli jej nieprzychylni. Miała na to swoją teorię: lekarze usuwają ciążę, bo dziewczyny nie znają antykoncepcji. Kiedy ją poznają, lekarze stracą zarobek.”Miała też nowatorskie i bardzo skuteczne metody leczenia bezpłodności - stymulację szyjki macicy prądem. Zrezygnowała z tego, kiedy jedna z jej pacjentek dostała zapaści. O swoich pacjentkach zawsze mówiła: „moje niepłodne”.W latach 70 razem z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży. Była to jedyna w swoim rodzaju poradnia młodzieżowa, gdzie problemy medyczne, dotyczące rozwoju, zwłaszcza w okresie dojrzewania, problemy seksuologiczne i wychowawcze, psychologiczne i społeczne były przedmiotem interdyscyplinarnej troski. Warunki mieli podłe. I Michalina tam właśnie prowadziła przychodnię ginekologiczną dla dojrzewających dziewcząt. Wyposażenie gabinetu przyniosła z domu. I przyjmowała dziewczęta - wszystkie, jakie przychodziły. W poradni obowiązywała całkowita anonimowość. Jeżeli pacjent nie chciał - nie musiał podawać nazwiska, ani - co ważne - daty urodzenia. Dziewczęta głównie przychodziły z jednym problemem - bały się zajść w ciążę. Wisłocka wszystkie je uczyła zwolenniczką mało znanej w Polsce metody zabezpieczającej przy pomocy kapturka nakładanego, trochę na wzór prezerwatywy, na szyjkę macicy. Nie uznawała pigułek, obawiała się, że tabletki nie są dostatecznie przebadane, głośno powątpiewała, czy jest możliwe by hormonalna interwencja w biologię kobiety, zwłaszcza młodej dziewczyny, mogła pozostać bez negatywnych następstw. Porada przy propagowaniu kapturków była pracochłonna. Należało dziewczynę nauczyć prawidłowego jego zakładania - a to wymagało czasu. Ale metoda Wisłockiej cieszyła się sporą popularnością szczególnie wśród dziewcząt szkół zawodowych. Michalinę Wisłocką bardzo to cieszyło, bo twierdziła, że właśnie ta młodzież, nieco prymitywna i zaniedbana, wymaga dr Wisłockiej polegały na szczerej rozmowie. Potrafiła stworzyć do takiej rozmowy odpowiedni klimat. Z nią o najintymniejszych sprawach rozmawiało się jak z kimś bliskim, z kimś z rodziny. Dziewczyny często proponowały: „Może przyprowadzę do pani mojego chłopaka, pani go zobaczy i powie mi, czy jest wart tego, bym mu dawała”. Chłopcy czasem przychodzili. I wtedy odbywała się poważna rozmowa o odpowiedzialności. Dr Wisłocka pytała ich: „A dlaczego to dziewczyna ma się zabezpieczać, a nie chłopak? Dużo prościej jest używać prezerwatywy.”W miarę rozwoju i wzrostu popularności poradni pojawili się jej wrogowie. Zaczęły się telefony z pogróżkami, zapytania o to, kiedy Wisłocka z Jaczewskim otworzą burdel dla młodzieży? Pytano, jakim prawem udzielają porad dziewczynom bez wiedzy ich rodziców, czy nie boją się odpowiedzialności za demoralizowanie nieletnich? Ale w świetle obowiązującego wtedy prawa, lekarz mógł udzielić porady pacjentowi od 13 roku życia, bez udziału rodziców. Więc paragrafy mieli za sobą, ludzi - nie nie przetrwała. Wybuchł pożar, po którym szybko rozebrano budynek. Nic dziwnego - była solą w oku komunistycznej życiu prywatnym Wisłockiej też dużo się działo. Rozwód z mężem przeżyła bardzo, ale była gotowa na nowe związki. Zresztą, z jej dzienników, wynika, że miewała kochanków, jednym z nich był tajemniczy marynarz. „Leżałam naga, skulona jak mysz w pułapce. Mówiąc szczerze, bałam się trochę... Jurek taki wielki, kudłaty i umięśniony jak bokser. Ten niedźwiedź klęczał przy łóżku, patrzył i szeptał jakieś cudowne słowa, zaklęcia czy prośby i delikatnie pieścił wargami moją skórę, jak coś niezmiernie pięknego i kruchego (…). Wreszcie głodne wędrujące usta znalazły to... samo serce rozkoszy... i pieściły, pieściły, pieściły (…), rozkosz narastała i narastała, pobudzona szalonym, obłąkanym rytmem i zmuszała do krzyku spazmatycznego, zduszonego krzyku rozkoszy (…). Uchylam ociężałe powieki, a on siedzi na krawędzi łóżka i patrzy na mnie z tym swoim strasznie kochanym uśmiechem: „Malinka, Malinka moja”” - pisała w swoich z Jerzym, czy raczej koniec romansu, przeżyła bardzo mocno. Konradowi Szołajskiemu, autorowi filmu dokumentalnego „Sztuka kochania według Wisłockiej”, mówiła: „Czułam się jak narkoman po odstawieniu narkotyku, chodziłam na głodzie, którego niczym nie mogłam zaspokoić”. Ale byli też inni mężczyźni, choćby Włodek, z którym przechadzała się po Nowej Hucie. w 1976 roku jej „Sztuka kochania” pojawiła się na rynku oficjalnym, wydana przez „Iskry”, była najpierw sprzedawana nielegalnie, na bazarze, odbijana na powielaczu. To było najpopularniejsze dzieło czasów PRL. W przedmowie Michalina Wisłocka napisała: „Sztuka kochania nie zawiera recepty na miłość, nie jest także podręcznikiem technik seksualnych. „Kochanie” to piękne polskie słowo, które w moim odczuciu określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi.”Pierwotny jej tytuł miał brzmieć: „Sztuka miłości”, ale w tym czasie pod takim tytułem Zbigniew Lew-Starowicz publikował cykl swoich wykładów, więc Wisłocka nie chciała go kopiować. Miała straszne problemy z wydaniem swojej książki. „Nie komuniści się bali, ale konkurencja. Że żadnej ich książki ludzie już nie kupią, gdy moja wyjdzie. Cztery lata leżała zaaresztowana w Komitecie Centralnym, to był skutek. Komunistów gówno obchodziły narządy płciowe. Ich obchodziło to, że pan Kozakiewicz powiedział, że książka nie może wyjść, a drugi seksuolog, pan Imieliński, to potwierdził. Gdy książka wreszcie trafiła do cenzury, czepiali się, że zdjęcia pozycji są za duże, a były wielkości pocztówki. Zmniejszaliśmy, aż się zrobiły maleńkie jak znaczek pocztowy. Co im zrobiłam mniejszy, to miał być jeszcze mniejszy. I tak na okrągło. W końcu jak już był taki mały, że nie było wiadomo, kto baba, a kto chłop, to mówię do naszego grafika: „Panie, zrób pan chłopa czarnego, babę białą, albo odwrotnie, żeby było widać, czyje nogi, czyje ręce, bo przecież to wszystko razem jest do niczego”. Zrobił i rzeczywiście bardzo czytelne są te rysunki. Więc potem pytali: „Ale dlaczego biała kobieta z Murzynem?” To był największy zarzut. Mózg staje.” - opowiadała potem Komitecie Centralnym PZPR wstrzymano jej druk, więc „Sztuka kochania” przeleżała „na półce” kilka lat. Nie pomogło to, że na 12 recenzji napisanych przez lekarzy, tylko dwie były pozytywne: prof. Soszki i Andrzeja Jaczewskiego. Prof. Jaczewski pisał wtedy: „Autorka widzi w erotyce wielką szansę człowieka - szansę na szczęście, na radość życia i udane pożycie małżeńskie. Podaje cały arsenał sposobów i metod rozszerzania doznań, wzbogacania pieszczot, zalotów - w ogóle kontaktów dwojga ludzi, - którzy się kochają. Tak właśnie - kochają, bo autorka wyraźnie mówi, że tylko ludzie, których wiąże coś więcej niż pożądanie i kontakt seksualny, przeżywają pełnię erotyki. Przeprowadzone przed kilkunastu laty badania przedstawione w Raporcie Kinseya wykazały, że znaczny procent kobiet żyjących w małżeństwie nie ma satysfakcji z pożycia małżeńskiego. Procent ten był niebagatelny i niestety stały, podobny w różnych raportach i opracowaniach. Dlaczego godzić się z tym, że dla znacznej części kobiet nieznane są rozkosze życia seksualnego? By tej sytuacji zaradzić, trzeba było dwu rzeczy: po pierwsze rehabilitacji seksu i zmiany nastawienia tej grupy kobiet do życia płciowego, ponieważ by doznawać satysfakcji seksualnej, trzeba seks aprobować. Po drugie nauki techniki współżycia. Nie łudźmy się: techniki współżycia musi nauczyć się każdy. Tu „Instynkt” nie wystarczy. Dlaczego każdy ma odkrywać wszystko na nowo, od początku? Dlaczego seks miałby być jedyną dziedziną życia, w zakresie której nikt nikomu niczego nie przekazuje? Zgodziliśmy się już z tym, że trzeba uświadamiać. Ale ten, kto tak sądzi, powinien także powiedzieć, jak należy współżyć seksualnie, by kobieta była szczęśliwa, by korzystała z danych przez naturę możliwości. W tym ostatnim postulacie zawiera się nowatorstwo pracy doktor Wisłockiej. Wszystkie dostępne w Polsce książki seksuologiczne dochodziły do „muru milczenia”, poza który już nie wychodziły. O technice współżycia pisało się mgliście i ogólnikami. W książce tej znajdują się przepisy nieraz prawie typu „książki kucharskiej”. Dobrze to czy źle? Oceni czytelnik, ale ja sądzę, że tak właśnie być powinno.” Czytelnik ocenił, że tak powinno być. Wisłocka odniosła niebywały sukces. Jej przyjaciele przyznają, że w tym czasie była bardzo kobieca, ale też próżna i czuła na popularność. - Swoją popularność bardzo sobie ceniła i ją podkreślała. Kiedyś z pewnym wyrzutem opowiadała mi, że chciała kupić jakiś reglamentowany towar, spotkawszy odmowę domagała się „względów” mówiąc, że jest Wisłocka! Sprzedawczyni nie wiedziała, kto to taki. Wisłocka ubolewała nad tą ignorancją. Pamiętam, że gdy wybieraliśmy się do opery, to w czasie przerwy ludzie dość nagminnie ją sobie pokazywali, czasem palcami, coś szepcąc. Wtedy Michalina była „cała w skowronkach” - opowiadał nam kiedyś bliski jej prof. Andrzej lata spędziła dość samotnie. Mieszkała sama w swoim małym mieszkanku na Starówce. Opiekowali się nią gosposia, sąsiedzi, prof. Andrzej Jaczewski i Zbigniew Izdebski, z którym się zaprzyjaźniła. Przed śmiercią trafiła do szpitala na warszawskim Solcu. Tu miała spotkać swoją ostatnią miłość. „Początkowo nie mogłam w to uwierzyć. Umierająca kobieta, która leży w szpitalu, zadurza się w 40-letnim lekarzu. Dodatkowo bała się, że jest o nią zazdrosna młoda lekarka” - opowiadała Violetta Ozminkowski, autorka biografii Michaliny Wisłockiej w „Sobocie z Jedynką”. I na koniec: „ Wisłocka mówiła, że miłość jest jak otwarte niebo, nie zna wieku. Wieje jak wiatr i można się zakochać nawet umierając”. Współpraca: Anita Czupryn

Tresc filmu ma charakter informacyjny nie zastepuje wizyty u lekarza lub specjalisty:-)Nie ponosze odpowiedzialności za złe zastosowanie lub zrozumienie stosujesz na własną odpowiedzialność!!!!Film ma na celu przybliżyć wiedzę jak kiedyś były używane poszczególne rośliny  oraz zastosowanie przedstawione w filmie może zostać użyte w sytuacji awaryjnej gdy nie mamy Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną. Wywiad z rodzicem. O co pytać i dlaczego? Informacje od rodziców mogą pomóc w zrozumieniu, z jakim typem problemów w funkcjonowaniu dziecka mamy do czynienia. Dzięki nim można również ustalić strategie terapeutyczne do pracy w domu i w szkole. Natalia Klimas – z miłości do aktorstwa i z tęsknoty za krajemNatalia Klimas, znana z serialu „Sama słodycz”, przez osiem lat była rozdarta pomiędzy tęsknotą za domem a amerykańskim snem. W USA uczyła się w dwóch prestiżowych szkołach aktorskich, grała w serialach i filmach. Po latach postanowiła wrócić do Polski, by cieszyć się wymarzonym zawodem w kraju. Dlaczego podjęła taką decyzję i jak wspomina swój pobyt w Ameryce? W rozmowie z ITVN aktorka zdradza, dlaczego uwielbia swoją pracę, przejażdżki na rowerze i bycie z powrotem w pamiętasz, kiedy postanowiłaś, że jakąś część życia spędzisz w Nowym Jorku?Nowy Jork zafascynował mnie podczas pierwszych wakacji w USA. Miałam wtedy piętnaście lat. Podobało mi się tam wszystko - atmosfera, jaką tworzą ludzie, żółte taksówki, niesamowita architektura i uporządkowane, ponumerowane ulice. Natychmiast poczułam, że chcę być częścią tego lata po pierwszej wizycie w USA postanowiłaś wyjechać za ocean na dłużej, na studia aktorskie. Czy to prawda, że do Nowego Jorku wyleciałaś 11 września 2001 roku i twój samolot zawrócono do kraju?Tak. Do dzisiaj budzą się we mnie ogromne emocje, jak o tym myślę. 11 września pożegnałam się na lotnisku z rodzicami i przyjaciółkami. Pamiętam, jak im machałam, myślałam, że nie zobaczę ich przez kolejne miesiące. Kilka godzin później byłam z powrotem w Warszawie. Wyleciałam do USA dopiero po tygodniu – pierwszym samolotem, jaki wystartował na tej Slodycz_Makuflu Marcin pomyślałaś, że to był znak, by jednak wybrać szkołę aktorską w Polsce?Czy był to jakiś znak? Nie sądzę. Wiem, że dobrze zrobiłam, decydując się na wyjazd. Gdybym została tutaj i zdawała do szkoły teatralnej w Polsce, wiecznie marzyłabym o karierze w Stanach, Nowym Jorku i zasmakowaniu tego „światowego” życia. Mam to już za sobą i wiem, gdzie chcę być. Jestem szczęśliwa, że mieszkam w w Warszawie, masz sporo pracy i obowiązków. Zdarza ci się tęsknić za nowojorskimi miejscami, w których mogłaś się relaksować i przy okazji zasmakować tego „wielkiego świata”? Bardzo miło wspominam Central Park, East Village i Washington Square Park. Czasem tęsknię za energią Nowego Jorku, za przyjaciółmi, za Dani, moją nauczycielką aktorstwa. Przede wszystkim jednak brakuje mi jeżdżenia rowerem po się rowerem po centrum jednego z najbardziej tłocznych miast?!Codziennie jeździłam po Midtown, po 9th Avenue, gdzie jest potworny ruch i poruszanie się tam rowerem nie jest do końca bezpieczne. Wtedy nie za bardzo się tym przejmowałam i nie wkładałam nawet kasku. Dwa kółka dawały mi poczucie wolności, niezależności i szczęścia. Niedawno chciałam wsiąść na rower, żeby przejechać się po warszawskim Śródmieściu, ale pomyślałam, że... chyba się nie odważę (śmiech). Przestrzegam też mamę przed takimi pomysłami – mówi, że mnie nie poznaje, kiedy jestem aż tak ostrożna. Role się odwróciły. Gdy byłam w Stanach, to ona mówiła, żebym na siebie pierwsze dni z dala od domu były zwariowane?Pierwszego dnia pojechałam na Union Square, a przez kolejne cztery non stop zwiedzałam jak typowy turysta: z plecakiem i w sandałkach. Nigdy nie zapomnę tego ogromnego szczęścia, jakie mi towarzyszyło w pierwszych dniach odkrywania Nowego się nowym miejscem i jako pozostawiona sama sobie dziewiętnastolatka na nic nie narzekałaś? Coś ty! Chwile euforii przeplatały się z momentami smutku. Tak zawsze jest na obczyźnie. Moja mama czasem wysłuchiwała przez telefon i Skype o mojej samotności, poczuciu wyobcowania, inności i o tym, że ciężko mi się zaprzyjaźnić z Amerykanami. Największym problemem okazały się właśnie relacje z ludźmi, choć na początku wszyscy wydawali się słodcy i mili. Bardzo potrzebowałam otoczenia bliskich, zaufanych osób i ich od nich na pocieszenie przesyłki z Polski?Oczywiście. Dostawałam ulubione batoniki, których nie było w Stanach. Kiedy ciężko pracuję, jem sporo czekolady. Na otarcie łez odwiedzałam też Greenpoint, gdzie zaopatrywałam się w polski biały ser, ogórki kiszone, kefiry i ta namiastka Polski nie wystarczała, przylatywałaś do kraju?Rzadko. Tylko na Święta, czasami na wakacje. Rozłąka z mamą bardzo wiele mnie kosztowała. Potrafią to zrozumieć tylko ci, którzy przeżyli z dala od bliskich więcej niż pięć lat. Ja przez niemal dekadę byłam rozdarta - z jednej strony ogarniało mnie wielkie szczęście, że byłam w swoim wymarzonym miejscu i pokonywałam swoje słabości - z drugiej nie przestawałam że z tego powodu nie było mowy, byś została w Ameryce dłużej. Nie chciałaś rozwijać się zawodowo w Los Angeles?Na początku moja przygoda ze Stanami miała trwać tylko cztery lata nauki w szkołach aktorskich w Nowym Jorku. Później mój pobyt wydłużył się o kolejne pięć. Bywałam w Los Angeles i to wystarczyło, żeby przekonać się, że to miasto nie jest dla mnie. Wydało mi się ono zgromadzeniem ludzi rozczarowanych życiem, choć wiem, że wiele osób świetnie się tam odnajduje. Piękne domy i przyroda na pewno cieszą tych, którzy zapuścili w Kalifornii korzenie, jednak dla osoby przyjeżdżającej znikąd szokiem może być spotykanie tylu osób mających takie same marzenia jak twoje. To sprawia, że dla mnie od Los Angeles bije ciężka, negatywna porównałabyś ją z energią Nowego Jorku?Nowy Jork to zupełnie inna bajka - miasto, gdzie obok siebie funkcjonują zarówno wybitni fotografowie, broadwayowscy aktorzy, projektanci, jak i lekarze czy prawnicy. Wspaniałe jest to, że nie wszystko kręci się wokół wielkiej sławy i nie wszyscy są związani z show biznesem. To różnorodny pod względem zawodowym i etnicznym zbitek ludzi z niezwykłymi w Ameryce - największym i najbardziej różnorodnym tyglu etnicznym - podkreślałaś, skąd pochodzisz? Oczywiście. Zawsze starałam się wystawić jak najlepszą wizytówkę naszemu krajowi. Uważam, że każdy Polak wyjeżdżający za granicę powinien czuć taką odpowiedzialność i pokazywać obcokrajowcom to, co najlepsze. W przypadku Polski jest to kultura, sztuka, teatr. Kiedy zabrałam swoich amerykańskich znajomych na „Makbeta” w reżyserii Grzegorza Jerzyny na Brooklynie, szczęki im opadły! Podobnie było, gdy pokazałam im zdjęcia z pokazu mojej mamy. Bardzo lubiłam zabierać ich na Greenpoint, tłumaczyć, co to są pierogi, piec polski sernik i opowiadać o tym, jak dużo dzieje się w Warszawie i jak fajni są Polacy. Byli pod wrażeniem tego, jak nowoczesna i ciekawa jest Stanach nie tylko przybliżałaś innym naszą kulturę, ale także sama chłonęłaś wiedzę i przede wszystkim szlifowałaś umiejętności aktorskie. Jak wspominasz czas studiów?Z jednej strony cztery lata w szkole były wspaniałe i rozwijające, z drugiej – cieszę się, że mam je już za sobą. Niemal każda lekcja dużo mnie kosztowała emocjonalnie. Kiedy tam przyjechałam, byłam bardziej zamknięta, przestraszona, sztywna i mniej wierząca w siebie niż teraz. Natomiast Amerykanie byli wyluzowani, głośni i niczym nieskrępowani. Bez problemu przychodziło im odgrywanie odważnych scen, zrzucanie ubrań, podczas gdy mnie to przerażało. Zaczęłam się otwierać dopiero po pierwszym zajęciach dorabiałaś jako kelnerka, tak jak większość studentów w dużych amerykańskich miastach? W czasie nauki pomagali mi rodzice, więc nie musiałam przejmować się utrzymaniem. Dopiero po studiach wzięłam się do ciężkiej pracy na własny rachunek i byłam bardzo podekscytowana tym, że biorę życie we własne ręce. Wydawało mi się, że jak bohaterka jakiegoś filmu - początkująca aktorka-kelnerka - zaczynam spełniać swój amerykański sen, że muszę przetrwać ten ciężki czas i walczyć o swoje marzenia (śmiech). Tak naprawdę robili to wszyscy moi znajomi. Było trudno i stresująco, ale wykonując ten fach, mogłam poznać wielu niezwykłych ludzi i jednocześnie szlifować się, że wymagającą szkołą przetrwania był również amerykański show biznes. Walki o role bywały bolesne?Dostanie roli w Stanach jest tak trudne, że czasem wydaje się wręcz niemożliwe. Nic nie dzieje się przypadkiem i nikt nie dostaje świetnej roli już po pierwszym castingu. Trzeba mieć dobrego agenta, wielokrotnie udowadniać, że jest się aktorem, który stawia się na czas, zna tekst, wie co robi i jak chce pokierować swoją karierą. W amerykańskim show biznesie należy stale wykazywać, że zasługujesz na to, by dano ci Slodycz_Makuflu Marcin lekcje na pewno dużo ci dały. Koledzy z planu „Samej słodyczy” mówią, że wkładasz w każdy dzień zdjęciowy całe serce, traktujesz aktorstwo bardzo poważnie i jak mało kto rozumiesz zasady rządzące tym światem. Skąd bierzesz na to wszystko energię?Nie muszę szukać w sobie pokładów energii, by uprawiać zawód aktora, bo to jest moja wielka pasja i radość. Każdy dzień, który spędzam na planie daje mi wielką satysfakcję. Zarabiam na tym, co naprawdę kocham robić. Wiem, że nie przytrafia się to każdemu i tym bardziej to doceniam. Zawsze stawiam się przygotowana, bo w Stanach nauczono mnie, że jakiekolwiek potknięcie może skutkować utratą pracy. Tam jest tak mało szans na wybicie się i tak wielu chętnych, że wręcz nie wypada zawieść kogoś, kto na ciebie drugiej strony Amerykanie mają ponoć więcej luzu. Jak to się ma do dyscypliny?Na tym właśnie polega ich fenomen. Choć czasem mogą wyglądać jakby się niczym nie przejmowali, w każdej profesji mają niesamowity szacunek dla pracy. Skoro osiągnąć sukces mogą tylko najlepsi, ciężko pracują zarówno kelnerzy, jak i osoby sprzątające czy myślisz, co mają na myśli twoi znajomi, mówiąc, że bywasz „amerykańska”?Pewnie chodzi o pewną swobodę i obyczaje, którymi przesiąkłam. Cieszę się z tego, bo amerykański luz w połączeniu ze słowiańską surowością i dystansem może być ciekawą w sobie też coś francuskiego? W USA grałaś Francuzkę w hollywoodzkiej produkcji „Słyszeliście o Morganach?”, a także w serialach „Plotkara” i „Białe kołnierzyki”.Mówię po francusku, a castingowcy z jakiegoś powodu uważali, że również wyglądam na Francuzkę. Raz zostałam obsadzona w takiej roli przez bardzo ważną i surową szefową castingów, więc pozostałe osoby z branży zaufały jej intuicji. Jako Europejka pasowałam im na Francuzkę i tak już serialu „Sama słodycz” ta multikulturowa tendencja jest poniekąd kontynuowana. Grasz Patrycję, asystentkę i lektorkę języka włoskiego tuż po stażu w Rzymie. Jak się czujesz w tej roli? Ta rola była dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ Patrycja jest pozbawiona skrupułów i wyrachowana, a do tego obsesyjnie zakochana. Uczucie jest dla niej jak nieuleczalna choroba, której nie może zatrzymać. Choć na początku zdjęć nie było łatwo przyzwyczaić się do tej roli, z czasem zaprzyjaźniłam się z Patrycją. Teraz dostrzegam jej ludzkie cechy i staram się zrozumieć jej motywy. Mam nadzieję, że widzowie też przekonają się, że moja bohaterka potrafi być wspierającym i solidarnym kompanem i tylko przez obsesję na punkcie Fryderyka postradała bohaterka w „Samej słodyczy” nie znosi urwisów i często wpada w ich pułapki. Sama jako dziecko byłaś zdyscyplinowana?Szczerze mówiąc, wydaje mi się ze byłam męczącym dzieckiem i nie wiem skąd moja mama miała do mnie cierpliwość (śmiech). Jako nastolatka byłam obrażona i niezadowolona z życia, dawałam bliskim w kość. Pewnie jak na dzisiejsze standardy nie zachowywałam się aż tak strasznie, ale wydaje mi się, że byłam okropna. Nie można tego powiedzieć o Olafie Marchwickim (serialowy Staś przyp. red.), który na planie jest naprawdę profesjonalny i nie ma tak szalonych pomysłów jak grany przez niego bohater. Jako Staś nie znosi Patrycji, ale prywatnie to miły chłopak i świetnie się z nim pracuje, podobnie jak z resztą ekipy „Samej słodyczy”.Serialowy Staś ma tendencję do znikania z oczu dorosłym. Ty jako 14-latka uciekłaś z domu aż na 12 godzin…Próbowałam być dramatyczną nastolatką i zwiać z domu, ale już po połowie dnia strasznie się martwiłam, że mojej mamie kraje się historii był równie pozytywny jak w „Samej słodyczy”?Jak najbardziej. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że wcale nie chcę w ten sposób straszyć slodycz_TVN_Marcin Makowski_ że podejmiesz studia w Ameryce było częścią młodzieńczego sprzeciwu?Raczej nie. To było trochę później, bo ostateczną decyzję o wyjeździe na studia za ocean podjęłam w wieku osiemnastu lat. Chciałam się uniezależnić, ale to na pewno nie była forma buntu. Moi rodzice bardzo chcieli spełniać moje marzenia, bo sami wychowywali się w szarym PRL-u. Za ich czasów opuszczenie kraju i podjęcie nauki za granicą było o wiele bardziej skomplikowane. Kiedy zamarzyła mi się szkoła w Nowym Jorku, mój tata z radością wsparł mnie cię również mama, z którą masz wyjątkowe się w każdy możliwy sposób. Jesteśmy dla siebie przyjaciółkami i bardzo się o siebie do Stanów, żeby dojrzeć?Wyjechałam, żeby zobaczyć, jak to jest żyć gdzie indziej i pewnie też po to, by zrozumieć, że moje miejsce jest tutaj. Wielu moich rówieśników marzy o tym, żeby wyrwać się z „depresyjnej Polski”, z tej „strasznej Warszawy” najlepiej do Nowego Jorku albo Paryża. Ja ten etap mam za sobą i patrzę na nich z uśmiechem. Uważam, że powinni spróbować życia z dala od domu, żeby przekonać się na własnej skórze, czy tego właśnie chcą. Niektórzy czują się świetnie, opuszczając Polskę na zawsze - ja chciałaś być „ciocią z Ameryki”, która rzadko bywa w kraju?Ludzie ze środowiska mody czy show biznesu czasem patrzą na mnie jak na szaloną, kiedy opowiadam o tym, jak bardzo cieszę się z powrotu do kraju. Tylko ci, którzy sami zatęsknili za Polską rozumieją, co to znaczy być w domu, czuć się bezpiecznie, być pełnoprawnym obywatelem kraju, w którym się przebywa, nie musieć ciągle się tłumaczyć na granicy i stale martwić się o wizy czy pozwolenia o że zostaniesz w Polsce już na stałe?Myślę, że tak. Już nigdy nie chcę być tak daleko od swojej za Iga Kamińska (ITVN)Natalia Klimas – aktorka, która fachu uczyła się w nowojorskich szkołach Lee Strasberg i William Esper Studio. Od dwóch lat rozwija swoją karierę w Polsce. Zagrała w serialach „Przyjaciółki” i „2 XL”. Widzom ITVN znana z roli Patrycji w serialu „Sama słodycz”. Córka znanej projektantki Joanny Klimas. Rodzice chorego na mukowiscydozę dziecka: "Liczymy się z tym , że możemy mieć mniej czasu" [WYWIAD] Karolina Stępniewska 16.04.2013 08:47. Joanna i Mateusz Data w chorobie syna, Kubusia, znajdują siłę, by zmieniać świat na lepsze. "Będziemy walczyć do końca. Nie jesteśmy smutną rodziną, jesteśmy bohaterami, których stać na

Autorytety oświatowe protestują przeciwko PiS-owskiej reformie oświaty. Do grona przerażonych zmianami dołączyła Krystyna Starczewska i zaczęła bić na alarm (biogram tutaj). Przerażenie uzasadnione, jednak główny argument fatalny: „PiS zawraca oświatę do PRL-u” (wywiad z dr Starczewską tutaj). Zapewne w środowisku opozycjonistów, dawnych KOR-owców, twórców oświaty niepublicznej „PRL” brzmi jak obelga. Jednak w uchu większości rodaków słowo to dźwięczy zupełnie inaczej, a w połączeniu z oświatą wręcz brzmi dumnie. Termin „edukacja PRL-owska” zaczyna nawet zajmować miejsce „oświaty przedwojennej” i znaczy to samo, czyli wysoki poziom. Powoli zaczynamy mówić „PRL-owskie wykształcenie”, mając na myśli rzetelność, prawdziwość, i podawać przykłady, np. że dzisiejszy magister do pięt nie dorasta maturzyście z epoki Gierka. Zresztą czy tak nie jest? Mimo woli Krystyna Starczewska daje więc PiS-owi argument, aby zmiany wprowadzić. Skoro reforma oznacza powrót do systemu PRL-owskiego, a za taką szkołą, porządną i solidną, tęsknią rodacy, to trzeba przywrócić ośmioletnią szkołę podstawową, a gimnazja zlikwidować. Wszystkich, którzy zamierzają przeciwstawiać się PiS-owi, proszę, aby schowali swoją klasyczną polszczyznę głęboko do szafy i zaczęli mówić językiem współczesnym. Wtedy ich sprzeciw zostanie zauważony. Dla przykładu zacytuję Frondę Lux (Pismo poświęcone, nr 77, s. 12, drugi akapit): „Pytam się (grzecznie), jak mogłaś to tak spie… ?”.

.